Czy faworyci nie za wcześnie poczuli się finalistami?

Wciąż jeszcze nie umilkły echa niedzielnych półfinałów w ekstralidze żużlowej. Oba mecze mają ze sobą trochę wspólnego, bo były podzielone na dwie diametralnie różne części. W obu przypadkach wydawało się, że spotkania zakończą się zdecydowanymi zwycięstwami drużyn będących wyżej po rundzie zasadniczej, ale na pozorach się skończyło, bo dzięki dobremu finiszowi teoretycznie słabsze ekipy odrobiły straty i ostateczny skład finału wciąż jest sprawą otwartą, choć w przypadku lubuskich derbów to otwarcie jest zdecydowanie węższe.

Jest to zastanawiające, że drużyny będące faworytami mając zdecydowaną przewagę nagle przeszły do defensywy i to defensywy czasami dość rozpaczliwej. Nie wierzę, że nagle tak drastycznie zmieniły się warunki na obu torach. Tu musi być jakieś inne wytłumaczenie i raczej nie składa się ono z jednej części. Warte  podkreślenia jest to, że Unibax odrobił dużą część strat mając zaledwie dwóch zawodników jadących na poziomie ekstraligowym. Pozostała piątka uciułała (bo zdobyła, to za duże słowo) w sumie zaledwie piętnaście punktów, z czego aż jedenaście w wyścigach z udziałem beznadziejnie słabego Kacpra Gomólskiego i zastanawiająco nieskutecznego Macieja Janowskiego. Jednym z ważnych powodów było oczywiście stosowanie rezerw taktycznych (w liczbie dwóch), ale chyba równie decydujące okazała się być bardzo nierówna postawa w drugiej części zawodów tarnowskich liderów. Duże wahania formy prezentuje ostatnio Greg Hancock i choć w decydujących momentach staje na wysokości zadania, to wcześniej zdarzają mu się wyścigi, w których nawet nie nawiązuje walki z rywalami. To zdecydowana zmiana in minus w stosunku do pierwszej części sezonu.

Jest to zadziwiające, ale tarnowianie mając w swoich szeregach pięciu liderów są poważnie zagrożeni odpadnięciem z walki o złoto. Patrząc na dorobek punktowy poszczególnych zawodników gospodarzy, widać jak wyrównana jest ta drużyna, ale tu też pojawia się pewne zagrożenie. Skoro jest tak dużo gwiazd, to pewnie każdy z tych zawodników (a na pewno większość) ma w kontrakcie zapisane jakieś przywileje. Widać to chociażby po Maćku Janowskim, który choćby był nie wiem jak słaby, to i tak pojedzie najczęściej pięć wyścigów. Przypadek? Chyba nie. Jak to możliwe, że jadący całkiem przyzwoicie Jakub Jamróg nagle zostaje odstawiony na bok, a w jego miejsce pojawia się wciąż aktualny mistrz świata juniorów? Te zmiany dają drużynie aż jeden punkt. Nie wiem czy tarnowianie w decydującym meczu nie staną się czasami zakładnikami podpisanych kontraktów, bo jestem święcie przekonany, że takowe właśnie mają M. Janowski, G. Hancock i Janusz Kołodziej. Pożyjemy, zobaczymy, ale wciąż mnie zastanawia jak mając taki skład i takiego menadżera można drżeć o wynik dwumeczu.

Podobna sytuacja miała miejsce w Zielonej Górze. Gospodarze na przestrzeni sześciu biegów odrobili aż czternaście punktów jadąc praktycznie trzema zawodnikami, bo w tychże sześciu biegach Piotr Protasiewicz, Patryk Dudek i Sasza Loktajew pojechali w sumie aż dziewięć razy. Trudno jednak wszystko wytłumaczyć roszadami taktycznymi przy tak wyrównanej drużynie Stali. Trzeba podkreślić, że gorzowscy seniorzy pojechali w tym okresie aż dziesięć razy, a mimo to nie potrafili zapobiec utracie punktów. Te dwa mecze pokazują, że chyba jednak nastąpiło u faworytów zlekceważenie teoretycznie słabszych rywali, a takie zachowania potrafią się zemścić w najmniej oczekiwanym momencie. Na dzień dzisiejszy wciąż najbardziej prawdopodobnym składem finału jest para liderująca po rundzie zasadniczej, ale… No właśnie, czy faworyci udźwigną ciążącą na nich presję? Wydaje się, że powinno się im to udać, jednak nie można wykluczyć niespodzianki w Toruniu i sensacji w Gorzowie. Ten jeden jedyny mecz może dać przepustkę do ligowego nieba, ale może też sprawić, że cały wysiłek ostatnich pięciu miesięcy pójdzie na marne. Byłoby to mocno przewrotne gdyby „Jaskółki” odpadły mając w tabeli przed play-offami aż dziesięć punktów przewagi nad Unibaksem i wygrany pierwszy mecz.

Na koniec jeszcze kilka słów odnośnie dziwnego zachowania Jonasa Davidssona. Ze słów Rafała Dobruckiego i Roberta Dowhana wynika, że Szwed nie chciał jechać w VII biegu. Jego niechęć była tak wielka, że celowo spóźnił się na start. Wobec takiego zachowania trudno cokolwiek sensownego powiedzieć czy napisać. Ale były przecież inne wyjścia. Mógł podjechać na czas i dotknąć taśmy, umożliwiając w ten sposób dokonanie zmiany. Taką zmianę mógł też zgłosić R. Dobrucki widząc w parkingu stan psychiczny swojego podopiecznego. Początkowo myślałem, że celem jego wystawienia było osiągnięcie minimalnej ilości startów w sezonie, dzięki której Jonas miałby przyznany swój prywatny współczynnik KSM, a nie narzucone z góry 6,50. Prześledziłem więc regulamin, a dokładniej postanowienia na rok 2012 w rozdziale L mówiącym o przepisach dotyczących Kalkulowanej Średniej Meczowej. Nie wiadomo co prawda jaki regulamin będzie obowiązywać w przyszłym roku, więc należy na razie posługiwać się tegorocznym. A ten w kwestii KSM jest nieco zawiły. Zawodnik musi wziąć udział w co najmniej 15 biegach, przy czym nie liczą się starty z dwóch najlepszych i dwóch najgorszych meczów pod względem średniej biegopunktowej. I co się okazuje? Przy zerowym dorobku Szweda ten mecz nic już nie zmieniał, bo wymagana ilość biegów została osiągnięta, a Davidsson już w tym roku dwa razy zakończył swoje występy bez punktów. Dlaczego więc menadżer Falubazu uparł się na jego występ przeciwko Adrianowi Cyferowi, mając możliwość skorzystania z rezerwy taktycznej? Nie mam zielonego pojęcia.

Najgłupsze w regulaminie jest to, że Davidsson może być rozchwytywany, bo na przyszły rok będzie mieć KSM na poziomie 2,68. Dlatego Falubaz już zawczasu chce z nim podpisać kontrakt. I po co starać się być najlepszym?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *