I runda 2011 – podsumowanie

Oj, sporo było niespodzianek w pierwszej kolejce. W zasadzie każdy mecz czymś zaskoczył. Potwierdziły się stare prawdy. Znów okazało się, że nie wystarczy zakontraktować drogich zawodników, bo najważniejsza jest atmosfera w drużynie, a na podstawie nielicznych sparingów nie można wyciągać żądnych sensownych wniosków.

Wrażenia z meczu w Zielonej Górze opiszę w oddzielnym artykule.

Wrocław – Tarnów
Przecierałem oczy ze zdumienia śledząc na żywo w internecie poczynania „Jaskółek”. Nawet na wyjeździe przegrana różnicą 28 punktów ze Spartą, to szczyt kompromitacji. Troszkę miałem racji, że tarnowianie nie mają lidera, kogoś, kto weźmie na siebie ciężar zdobywania punktów i pociągnie pozostałych. Pomimo zmian personalnych nadal jest to niemiłosiernie nijaka ekipa, a trener Wardzała chyba nie bardzo zna aktualne możliwości każdego ze swoich podopiecznych. Jeśli nadal tak to będzie wyglądało, to nie wróżę tarnowianom wielkich osiągnięć – wygrają pewnie mecze u siebie, ale na koniec sezonu raczej nic nie osiągną.

Przypatrywałem się osiągnięciom Fredrika Lindgrena. Szwed krótko mówiąc zawiódł. Wygląda na to, że nic się nie zmieniło – nadal jest bardzo skuteczny w Anglii i denerwująco przeciętny w Polsce. Fredi jest miernikiem atmosfery w drużynie. Jeśli jedzie, to znaczy, że jest ona pozytywna, jeśli nie zdobywa punktów, to można sobie resztę dopowiedzieć. Został też trochę sprowadzony na ziemię. Po trzech start był zastępowany przez innych, co w Falubazie rzadko się zdarzało. Nie ma sentymentów.

Sparta doskonale wykorzystała atut własnego toru. Nie ma tu wielkich gwiazd, więc potrzebna jest waleczność i równe punktowanie przez wszystkich zawodników i skupienie się przede wszystkim na występach na własnym torze. Biorąc pod uwagę klasę wrocławskich zawodników, to zadanie zostało wykonane w 130 % procentach. Nie ma się co oszukiwać. Celem jest pierwsza szóstka, bo to daje pewne utrzymanie. Warto podkreślić, że na trybunach zasiadło 8 tys. ludzi, co jest zdecydowanie krokiem naprzód, a bardzo dobry występ gospodarzy może przysporzyć jeszcze więcej fanów.

Rzeszów – Gorzów
Ciekawe kiedy swoją opinię na temat tego meczu przedstawi prezes Stali. Takiej kompromitacji na pewno nie spodziewał się ani on, ani kibice z Gorzowa. Juniorzy dali ciała na całej linii. Na sześć biegów cztery razy nie dojechali do mety. W zasadzie pretensji nie można mieć chyba tylko do Nielsa Kristiana Iversena. Na całej linii zawiódł Hans Andersen i pokazał, że trzeba być prawdziwym jeleniem, żeby płacić  mu takie pieniądze. Nic szczególnego nie pokazał Nicki Pedersen. Ani razu nie pokonał lidera gospodarzy, a przecież takie jest jego zadanie, a w kluczowym momencie dał się objechać Rafałowi Okoniewskiemu.

Dawno nie widziałem tak słabego Tomasza Golloba. Miał przeciętne i był wolny na dystansie. W niczym nie przypominał mistrza świata sprzed roku. Ale czy można się dziwić? Zima poświęcona na promowanie własnej osoby i odpuszczenie wszystkich sparingów dało taki, a nie inny wynik. Wypowiedź w trakcie meczu o szukaniu odpowiednich ustawień sprzętu, bo sezon dopiero się zaczął była żenująca. Nie rozumiem postępowania trenera Czernickiego. Dzięki wstawieniu Golloba w XIV biegu jako rezerwy taktycznej przekroczył on magiczną granicę 10 punktów, co oznacza konieczność kolosalnej wypłaty. Według tego co napisał Przegląd Sportowy, T. Gollob za ten słaby występ powinien zgarnąć 82,5 tys. zł. Jeśli doliczyć do tego cienkiego jak barszcz, ale drogiego Andersena i przeciętnego, ale bardzo drogiego Pedersena, to dodając problemy z nowymi tłumikami w imprezach FIM-owskich ja się zastanawiam czy budżet klubowy wytrzyma ten sezon do końca.

Rzeszów pokazał się przede wszystkim jako drużyna. Waleczna drużyna. Nikt nie odpuszczał. Każdy z seniorów może pochwalić się jakimś sukcesem w postaci wyprzedzenia na dystansie rywala lub pokonania jednego z gorzowskich liderów. Widać, że Jason Crump ma spory luz. Na pewno dały efekt wypowiedzi przedmeczowe przygotowujące kibiców na ewentualną przegraną, a tym samym postawienie gorzowian w roli zdecydowanego faworyta. Wiadomo, że takie opinie są chętnie przyjmowane przez ludzi próżnych i dzięki temu można uśpić ich czujność.  Jestem naprawdę pod wrażeniem zadziorności Rafał Okoniewskiego. Trochę przesadził w ostatnim swoim wyścigu, ale wszystko wynikało z ambicji i stało się w ferworze walki. Takie rzeczy się zdarzają. Nie myślałem, że kiedyś to napiszę, ale „Okoń” mi zaimponował. Zobaczymy jaka jest siła Rzeszowa w kolejnych meczach, ale widać gołym okiem, że pozostawienie w 70% ekipy, która wywalczyła awans skonsolidowało ten skład.

Częstochowa – Leszno
Wiadomo było, że gospodarze przeciwstawią się mistrzom Polski przede wszystkim ambicją. I tak rzeczywiście było. Tym razem się nie udało, choć szczęście było naprawdę blisko. Myślę, że Włókniarz sprawi jeszcze niejedną niespodziankę, bo wbrew pozorom na własnym torze będzie bardzo trudnym rywalem. Artiom Łaguta na pewno może pojechać dużo lepiej. Był to dla niego pierwszy mecz w ekstralidze i choć wypadł średnio, to możliwości Rosjanin ma ogromne.

Dla częstochowian ważną informacją jest to, że na trybuny przyszli ludzie (6 tys. więcej niż średnia z poprzedniego sezonu). „Lwy” za wszelką  cenę muszą tych kibiców utrzymać, bo duża rzesza fanów oznacza wpływy z biletów i łatwiejszą drogę do potencjalnych sponsorów. Jeśli tak będą się prezentować nadal, to jest spora szansa, że rzeczywiście Arena Częstochowa będzie tętniła życiem.

Jeśli chodzi o leszczynian, to trudno coś odkrywczego napisać. Każdy dołożył swoją cegiełkę, ale poza Jarosławem Hampelem raczej trudno o jakieś specjalne fajerwerki. Niemniej jest drużyna i to jest właśnie ogromna zaleta leszczynian. Teraz jeszcze musimy się przekonać czy sukces wyjazdowy przełoży się na ilość kibiców na Smoczyku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *