Niech cały świat już wie…

Falubaz po raz szósty został Drużynowym Mistrzem Polski. Właściwie nie ma tutaj żadnych wątpliwości. Zielonogórzanie byli najlepszą drużyna fazy play-off, nie kombinowali z nawierzchnią, wywalczyli tytuł na torze. Szkoda, że w nocy doszło do zamieszek, ale każdy trzeźwo myślący człowiek mógł się domyśleć, że prędzej czy później coś niedobrego się zdarzy. To temat na osobny artykuł, a dziś skupię się wyłącznie na stronie sportowej.

Ciśnienie na mistrzostwo w Zielonej Górze było wręcz niewyobrażalne i działało także na zawodników Falubazu, ale nie na wszystkich. Najlepiej wyszli ci, którzy zamiast przygotowywać się do meczu na miejscu wybrali się na inne tory. Piotr Protasiewicz był w Bałakowie, Greg Hancock w Krakowie, a Patryk Dudek i Marek Cieślak w Pardubicach. I bardzo dobrze, bo start z rywalami zawsze jest lepszy od treningu, a poza tym siedzenie w domu, czytanie, słuchanie i oglądanie tego jak kibice nakręcają się na mistrzostwo nie działa dobrze na żużlowców. Pierwszy nie wytrzymał na starcie Adam Strzelec i taśma miała potem konsekwencje w kolejnych jego wyścigach, gdzie najwyraźniej na starcie za bardzo skupiał się nad tym, żeby ponownie nie popełnić tego samego błędu. Ten sam problem miał zresztą przez jakiś czas Andreas Jonsson, co również odbiło się mocno na jego dorobku. Być może jest na rzeczy coś, o czym od dawna piszą na forach kibice z Bydgoszczy, że AJ nie sprawdza się w najważniejszych spotkaniach. Na szczęście Falubaz jest drużyną w pełnym tego słowa znaczeniu, więc wpadki jednego zawodnika były niwelowane przez innych. Myślę, że duża w tym zasługa Marka Cieślaka, bo przy tak nerwowym początku pewnie niejeden menadżer rozpocząłby w parkingu wielką mobilizację, która najczęściej działa wręcz odwrotnie.

W Unii było tylko dwóch wartościowych zawodników i być może jakimś błędem Romana Jankowskiego było to, że nie puścił wcześniej Janusza Kołodzieja i Jarosława Hampela razem. To oczywiście wynikało z takiego, a nie innego ustawienia par. Pierwsza z nich była tak słaba, ze rozwaliła właściwie całą taktykę, bo zapewne leszczynianie zakładali, że Troy Batchelor będzie rywalizował z gospodarzami, bo przecież stać go na to. Tymczasem „Kangur” był bezradny jak dziecko. II bieg na pewno mocno zdemotywował gości, bo gdy jeden z najlepszych rywali wpada w taśmę, to jednak założyć można, że powtórka będzie co najmniej remisowa. Tymczasem zielonogórzanie w osobach Patryka Dudka i Grzesia Zengoty nie dali szans „Bykom”, a powiedzmy sobie szczerze: dwóch seniorów leszczyńskich nie ma prawa przegrywać z takimi rywalami. Druga była mocniejsza, ale dzięki temu za Damiana Balińskiego niemożliwa była zmiana taktyczna, bo ten jechał zupełnie przyzwoicie na początku, więc odstawienie go wiązałoby się z koniecznością wstawienia słabiutkiego Adama Skórnickiego. Kiedy w końcu w XI biegu Unia miała programowo parę Kołodziej-Skórnicki, to wówczas J. Hampel miał już wykorzystaną rezerwę. Trudno się dziwić, że takie manewry taktyczne zakończyły się wynikiem 13:5 dla Falubazu. Tym razem okazało się, że pary słaba i w miarę dobra są słabsze od dwóch średnich. Menadżer „Byków” podjął jakieś ryzyko, jednak zdecydowanie się ono nie opłaciło.

Dzięki kilku pojedynkom „na żyletki”, kibice i inni ludzie zgromadzeni na trybunach mogli zobaczyć kawał dobrego żużla. Muszę przyznać, ze Greg Hancock i Piotr Protasiewicz byli bardzo bojowo nastawieni. Kilka razy „PePe” odważnie wszedł pod łokieć najlepszym rywalom i wychodził z tej rywalizacji zwycięsko, jak na kapitana przystało. Tytuł został rzeczywiście wywalczony i to najbardziej cieszy. Udowodniono także, że można robić tor pod gospodarzy, ale jednocześnie nie przeciwko gościom. Dzięki temu, że siedziałem bardzo blisko toru mogłem dobrze obserwować pojedynek G. Hancocka z Damianem Balińskim w III biegu. Obu zawodnikom należą się wielkie słowa uznania, że przy tak dużej prędkości wszystko odbywało się fair. Janusz Kołodziej pokazał, że częściowo kryzys ma za sobą. Częściowo, bo przy ostrzejszym ataku jednak nie podejmuje takiej walki jak w poprzednim sezonie. Z drugiej strony atak na przeciwległej prostej był bardzo szalony. Widać było wyraźnie, że wjechał „Protasowi” na ambicję i za chwilę mógł z bliska przeczytać kilka reklam na zielonogórskiej dmuchanej bandzie.

Bardzo podobało mi się zachowanie i wypowiedzi Jarosława Hampela po meczu. Jadąc obok trybuny na pierwszym łuku bijąc brawo pogratulował i podziękował zielonogórskim kibicom. Potem to samo wyraził werbalnie. I bardzo fajnie. Myślę, że „Małemu” za to należy się także podziękowanie. Pewnie dlatego jedni żużlowcy są bardziej lubiani, a inni mniej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *