Podsumowanie roku

Zbliża się koniec roku, można więc pokusić się o małe podsumowanie tego wszystkiego co w okresie tych dwunastu miesięcy się wydarzyło. Jako zwykły obywatel na pewno nie chciałbym powtórki i jako kibic żużla też raczej nie, bo czuję spory niedosyt.

Jeśli wspomni się katastrofę pod Smoleńskiem, trzy powodzie, kryzys na świecie i na dodatek jeszcze cztery miesiące śniegu, to chyba większość ludzi ma dość tego kończącego się 2010 roku. I trudno się temu dziwić. Wszyscy jesteśmy najzwyczajniej w świecie zmęczeni i chcielibyśmy troszkę odpocząć. O ile na pogodę wielkiego wpływu nie mamy, to jednak społeczno-polityczna część naszej rzeczywistości jest kreowana przez ludzi. Pół biedy jeśli mają oni chociaż chęci szukania dobrych rozwiązań. Często jednak chodzi tylko i wyłącznie o robienie sztucznego zamieszania. Wszystkie chwyty, z wykorzystywaniem wizerunków osób tragicznie zmarłych na  czele, są dozwolone. Im bardziej wzniosłe hasła patriotyczne i religijne, tym więcej w tym wszystkim prywaty i obłudy. Aż dziw czasem bierze  ile nienawiści potrafi zmieścić w sobie człowiek wychodzący właśnie ze świątyni. Niestety rok 2010 zostanie zapamiętany jako okres ogromnych podziałów wśród Polaków. Pod tym względem nie zapowiada się na poprawę, a wręcz przeciwnie – będzie coraz gorzej. Jedynym rozwiązaniem jest olanie tych ludzi i skupienie się na pracy na własnym podwórku. Jeśli jest silny dół, to nawet jeśli wierzchołek się zawali, prawdziwy trzon pozostanie nienaruszony.

Odszedłem od tematów sportowych, więc najwyższa pora do nich wrócić, a w szczególności do żużla. Tutaj niestety też jakoś nie ma zbyt dużo pozytywnych wspomnień. W Zielonej Górze mieliśmy przedsezonowy wyścig z czasem, zakończony zresztą idiotyczną kłótnią pomiędzy prezesem klubu a prezydentem miasta. Niby obaj chcieli dobrze, tylko jakby zapomnieli o co walczą, więc zajęli się własnymi sprawami. Brak możliwości regularnego trenowania odbił się na wynikach i atmosferze. Do tego dochodziło przygotowywanie toru, na którym nic się nie działo. O pierwszej części sezonu najlepiej zapomnieć i nigdy do niej nie wracać. Druga część, to nagłe przebudzenie Falubazu i awans do finału. Czy zasłużony? Trudno to oceniać. Na pewno półfinały z Betardem pozostawiły jakiś  niedosyt, bo przecież nie walczyliśmy z tytanami speedway’a. Ogólnie jeśli chodzi o zielonogórski klub, to mieliśmy naprawdę przeciętny, a momentami słaby sezon. Fakt, że zdobyliśmy srebro świadczy raczej o słabości rywali. I właśnie ten niezbyt wysoki poziom rozgrywek wpłynął na ogólną ocenę.

Pozytywem w ekstralidze było na pewno zdecydowane zwycięstwo najlepszej drużyny czyli Unii Leszno, choć przed sezonem wcale nie była wymieniana w gronie faworytów. Cieszę się, że wygrała ekipa, w której postawiono na atmosferę, a gwiazdeczki z fochami odsunięto od składu. Jest to nauka dla innych. Ciekawe ilu prezesów z niej skorzysta? Z drugiej strony mieliśmy spadek Polonii i nie ukrywam, że sprawiło mi to olbrzymią satysfakcję. Na taką, a nie inną ocenę klubu znad Brdy wpłynęły na pewno zawirowania na linii Zielona Góra – Bydgoszcz. Jeśli jakoś postaram się odsunąć te uprzedzenia i  obiektywnie spojrzę na sprawę, to Polonia jest negatywem Unii Leszno. Zero atmosfery, słaby trener, brak motywacji wśród zawodników i nieumiejętne stawianie na juniorów. Prędzej czy później to musiało skończyć się w ten sposób (chyba niewiele się nauczono, bo nadal stawia się na tych samych zawodników, proponując im zapewne podobne zarobki). Najkrócej rzecz ujmując, ekstraligowy sezon był bardzo przeciętny. Papierowi faworyci (Falubaz, Unibax) prezentowali iście kameleonową formę i w niczym nie przypominali finalistów z roku 2009.

Wydawało się, że w końcu Stal Gorzów przełamie kompleks szóstego miejsca. Jeśli spojrzeć na suche wyniki, to gorzowianie przeszli przez rundę zasadniczą jak burza, wygrywając aż 11 spotkań. W  rzeczywistości nie było aż tak różowo, bo taka postawa była efektem wątpliwego moralnie wypożyczenia Przemysława Pawlickiego z Unii Leszno. I wszystko zawaliło się w play-offach, kiedy to trafili na bardzo przeciętny Falubaz. Po raz kolejny okazało się, że drużyna jest ważniejsza niż zbiór indywidualności. Co prawda wszystko zwalono na pech, bo przecież nie mógł pojechać Nicki Pedersen i do dziś utrzymuje się, że była to główna przyczyna porażki. Tymczasem prawda leży gdzie indziej. Pedersen mógłby jechać w rewanżu gdyby nie robiono za niego zastępstwa zawodnika w pierwszym meczu. Poza tym skład jakim dysponowała Stal powinien sobie spokojnie poradzić na własnym torze, ale tego nie zrobił. Według mnie powodem był hurraoptymizm prezesa po meczu w Zielonej Górze, zamieniający się wraz ze zbliżaniem się meczu w coraz większą presję, kierowaną w stronę zarówno żużlowców jak i trenera. O ile w Zielonej Górze gorzowianie (taki żarcik, bo przecież żadnego wychowanka tam nie było) pojechali z zębem i wywalczyli naprawdę dobry wynik, to w rewanżu oddali mecz niemalże bez walki. Poza Tomaszem Gollobem nie było tam zawodnika, który potrafiłby wziąć na swoje barki ciężar odpowiedzialności za drużynę. Im dalej tym było gorzej. Aż niewiarygodne, ale w ostatnich dziewięciu wyścigach było osiem przypadków, kiedy zawodnik gospodarzy nie zdobył punktu. Nie wiem czy ktoś w Stali tak na chłodno ocenił ten występ. Dla mnie jest pewnym chichotem losu, że klub bez wychowanków w składzie poległ w najważniejszym momencie.

W lidze znalazła się też dziwna drużyna Unii Tarnów, występująca pod dziwną nazwą Tauron Azoty. Jeśli nadal tak będzie, to pewnie za kilka lat popularna „Jaskółka” zniknie z Tarnowa, podobnie jak z Rzeszowa zniknął „Żuraw”. Patrzyłem na tę tarnowską ekipę i powiem szczerze, że czegoś tak bezbarwnego dawno nie widziałem. Za słabi żeby coś osiągnąć, za mocni żeby spaść. A przecież na papierze był to całkiem ciekawy skład.

W cyklu Speedway Grand Prix mieliśmy spektakl jednego aktora – Tomasza Golloba. Wydawało się, że do końca będzie trwała walka o drugie miejsce. Napompowano ogromny balon pt. „Ostatnia runda w Bydgoszczy”. Miało być wielkie świętowanie, a tu największe gwiazdy zrobiły psikusa. T. Gollob na motocrossie złamał nogę, a Jarosław Hampel rywalizował z Jasonem Crumpem tak jakby żaden z nich nie miał ochoty na srebro. Ogólnie rzecz ujmując, był to kolejny sezon, w którym jeden z zawodników jest całkowicie poza zasięgiem rywali i zapewnia sobie mistrzostwo na kilka turniejów przed końcem cyklu.

Z moich wycieczek tegorocznych bardzo fajnie wspominam wyjazd do Berlina na ice speedway. Było to zupełnie coś nowego zarówno pod względem samych zawodów jak i formy ich oglądania. Nie przeszkadzało mi to stanie w lesie, a nawet miało to swój urok. Najważniejsze, że ludzie zebrani na trybunach przyszli po prostu zobaczyć zawody i dopingować swoich. Mimo, że większość z nich prezentowała dość luźny styl bycia wynikający z ilości wypitego alkoholu, nie było żadnych zadym (pomijając oczywiście świece dymne :)). Jedynym problemem było piwo za 3€, bo mocno nadszarpywało nasz polski budżet. Jeśli będzie możliwość pojechania w lutym do Berlina, to chętnie z niej skorzystam. Miło wspominam też wypad do Leszna na turniej pożegnalny Leigh Adamsa. Fajny żużel w miłej atmosferze.

Na przyszłość życzyłbym sobie więcej żużla w żużlu i mniej magii. Jakby jeszcze jakieś dobre piwko można było wypić na trybunach… Na to szans raczej nie ma, bo nawet jak zmieni się ustawa, to pewnie jedyną możliwością byłoby jakieś tyskie albo lech, które z piwem mają coraz mniej wspólnego. W sumie zamiast tego szajsu wolę sobie wypić porządne piwo w domu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *