W klubach zostaną ci, którzy nie odejdą

Tegoroczny listopad jest nieco inny niż poprzednie, bo na razie czekamy na wyklarowanie się przepisów, a dopiero później rozkręci się transferowa karuzela. Nie chce mi się wierzyć, żeby sami prezesi nie wiedzieli o co w całym tym zamieszaniu chodzi, więc zapewne „luźne rozmowy” są stałym elementem krajobrazu. Zawodnicy zapewniają, że chcą pozostać tam gdzie są, a kibicom pozostają spekulacje i podniecanie się artykułami domorosłych dziennikarzy, które można streścić „zawodnik X przejdzie do klubu Y”. Przejdzie albo nie przejdzie. Taki lokalny konkurs wróżbiarski.

Śmiać mi się chce, gdy czytam zapewnienia żużlowców, że chcą pozostać w dotychczasowym klubie, choć każdy kibic wie jak wyglądała ich współpraca w ciągu sezonu. Najczęściej chodzi oczywiście o pieniądze, a dokładniej o zaległości wobec żużlowców. Wiadomo, że ostatecznie wszystko musi być spłacone, ale liczy się kolejność. Nie jest specjalną tajemnicą, że najwcześniej spłacani są ci, którzy deklarują dalszą jazdę pod wcześniej wybranymi barwami, więc „pochwalenie się” innym pomysłem na swoją przyszłość oznaczać będzie oczywiście przesunięcie na koniec kolejki.

Właściwie jedynym żużlowcem, o którym jeszcze przed sezonem wiadomo było, że odejdzie jest Tomasz Gollob. Wystarczyło poukładać klocki, żeby stwierdzić już w lutym, że „coś jest na rzeczy”. Najbardziej jaskrawym przejawem była rezygnacja prezesa Stali Gorzów i przejście do roli honorowego prezesa oraz komentatora sportowych faktów. Efekt? Czwarty zawodnik świata najwyraźniej wydymał swój klub, bo stawka za jaką jeździł była zapewne jedną z wyższych, a jakość wystarczyła zaledwie na 28. miejsce w klasyfikacji. Można to napisać wielkimi literami: TOMASZ GOLLOB ZAKOŃCZYŁ SEZON ZE ŚREDNIĄ 1,867 PUNKTU NA BIEG. Nieźle sobie zakpił, chociaż druga strona też była świadoma co się kroi, więc gorzowianie przygotowując tor mieli wielkiego mistrza w głębokim poważaniu, dzięki czemu przegrali finał. Ale to ich problem. Wydaje się zresztą, że nie jedyny, bo może się okazać, że ze srebrnego składu odejdzie więcej żużlowców. Dlaczego zatem Władysław Komarnicki głosi wszem i wobec, że KSM powinno obniżyć się jeszcze o kolejne dwa oczka? Cóż, skoro Stal musi się osłabić, to warto narobić syfu innym. Niech się tak nie cieszą. Bajki o zmniejszeniu kosztów mogą łyknąć dzieci. Póki co mamy wymianę opinii na temat jakości przygotowania toru pomiędzy wciąż jeszcze aktualnym kapitanem a trenerem. Wydaje się, że nawierzchnia nie tylko Gollobowi przestała odpowiadać, więc można dopowiedzieć, kto jeszcze odejdzie ze Stali.

Zmiany szykują się też u mistrza Polski, bo nijak nie da się zostawić dotychczasowego składu. Nie dość, że KSM jest za wysoki, to jeszcze Maciej Janowski i Jakub Jamróg kończą wiek juniorski. Dość powszechnie mówi się o odejściu Grega Hancocka i trudno dziwić się takim głosom, bo Amerykanin robi co prawda fajną atmosferę, ale punktowo druga część sezonu była mocno przeciętna i pewnie daleka od kosztów jakie trzeba ponieść, żeby sympatycznego Jankesa mieć u siebie. Końcówka sezonu pokazała dość wyraźnie, że o tytule przesądzili akurat zawodnicy spoza grupy trzymającej władzę. I chyba raczej pójścia w stronę oparcia drużyny na Leonie Madsenie i Martinie Vaculiku należy się spodziewać. Zakończone niedawno rozgrywki potwierdziły tylko moją opinię, że ważniejsza od składu jest osoba, która ma z dostępnych ludzi stworzyć drużynę.

W niezbyt komfortowej sytuacji jest też Falubaz, choć akurat jako drużyna zielonogórzanie niczym specjalnym się nie wykazali. Teoretycznie powinno zostać czterech najlepszych żużlowców. Problem w tym, że ciężko będzie do nich dołożyć dwóch chociażby przyzwoitych seniorów mających KSM wynoszący w sumie niespełna 10 punktów i to w tej optymistyczniejszej wersji. Wróbelki ćwierkają, że finansowo też wielkiego szału w klubie nie ma. Może się więc okazać, że Jonas Davidsson będzie koniecznością, bo jego KSM jest na poziomie początkującego juniora.

Sporo zamieszania było ostatnio wokół Rzeszowa. Temat dość smutny, a jednocześnie żenujący, bo dotyczy turnieju ku czci Lee Richardsona, a  dokładniej pieniędzy, które miała otrzymać jego żona. Okazało się, że liczenie zajęło sporo czasu, a koszty organizacji były zaskakująco wysokie. Mam swoje zdanie na temat tej dziwnej drużyny. Zresztą kiedyś pisałem co myślę o tym tworze zbudowanym na ruinie po żurawim gnieździe. Obstawiam, że jeśli choć część zarzutów Emmy Richardson potwierdzi się, to zatrudnienie tam znajdą przede wszystkim typowe „złotówy”. A ponieważ nie podejrzewam, iż Dariuszowi Śledziowi uda się z nich sklecić drużynę, to po raz kolejny PGE Marma zajmie miejsce w środku tabeli.

Tyle na dziś. Ostatnio mam inny pomysł. Chciałbym pojeździć po okolicach Zielonej Góry i zobaczyć tutejsze zabytki, których wbrew pozorom jest całkiem sporo. Nie znajdą się raczej nigdy w przewodnikach typu „Polska na weekend”, ale myślę, że warto je zobaczyć i sfotografować. Dwie wycieczki mam już za sobą i jestem pod wrażeniem spustoszenia jakie przetoczyło się tu przez ostatnie sześćdziesiąt kilka lat. Spustoszenia dokonanego w dużej mierze w umysłach okolicznych mieszkańców, bo dewastacja niektórych obiektów woła wręcz o pomstę do nieba.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *