Problemy polskich klubów ze szkoleniem wychowanków nie są jakąś wielką tajemnicą. Generalnie chodzi o to, żeby się nie narobić, za dużo nie wydać, mieć święty spokój, a na końcu zakontraktować gotowego juniora. Centrala w pewnym momencie postanowiła zmusić kluby do szkolenia karami finansowymi. Czy na dłuższą metę da to efekt?
Na pytanie odpowiem dość prosto: wydaje mi się, że nie. Dlaczego? Bo centrala zwyczajnie nie ma skutecznych narzędzi do tego, żeby na dłuższą metę te kary wyegzekwować. Za dużo „ważnych” ludzi, w tym oczywiście najwięcej tzw. działaczy, żyje sobie na niezłym poziomie z żużla, żeby zarżnąć kurę znoszącą złote jajka. Niedawno red. Ostafiński w swoim artykule napisał, które kluby zgodnie z regulaminem będą musiały zapłacić kary za brak szkolenia. Nie ukrywam, że byłem bardzo zaskoczony pierwszą pozycją Falubazu i koniecznością zapłacenia 420 tys. zł, skoro zielonogórski klub formalnie wyszkolił trzech wychowanków w klasie 500. Sięgnąłem więc do regulaminu i rzeczywiście Falubaz powinien zapłacić karę, bowiem „Regulamin szkolenia w sporcie żużlowym” mówi, że:
kluby Ekstraligi i I ligi w klasie motocykli o pojemności 500cc w sezonach 2017 – 2018 – do dnia 1 lipca 2018 roku: łącznie trzech zawodników młodzieżowych do lat 21 posiadających obywatelstwo polskie, którzy uzyskają licencję „Ż” w danym klubie i wystartują w zawodach wpisanych do Kalendarza Sportu Żużlowego w przynajmniej 60 biegach w sezonach 2017 – 2018.
Zacząłem więc szukać kiedy Nile Tufft, Damian Boduch i Sebastian Helwig zdali ów egzamin i okazało się, że było to dopiero 26 lipca 2018 roku, czyli już po zakończeniu „okresu rozliczeniowego”. Żeby było ciekawiej, Eryk Kwiecień, który egzamin zdał we wrześniu 2017 roku odjechał w swojej karierze tylko trzy wyścigi (z czego jeden ukończył), a Nikodem Bartoch zdawał licencję jako zawodnik… Automobilklubu Gorzowskiego. Nie będę się tutaj znęcał nad zielonogórskim klubem, bo nie to jest celem tego artykułu.
Kryteria przyjęte przez PZM są na tyle głupie, że Unia Leszno, czyli najlepiej szkolący klub w Polsce, ma zapłacić karę, a taki GKM Grudziądz jest wzorcowym przykładem pracy z młodzieżą, choć w składzie ligowym miał najsłabszych juniorów i do tego jeszcze zakontraktowanych z zewnątrz. Ta metoda kija nie będzie działać, bo kluby, choć często mają wielomilionowe budżety, nie chcą tracić czasu i pieniędzy na szkolenie tylko po to, żeby nie płacić kary. PZM nie może też drenować budżetów karami, bo kontrakty z telewizją i sponsorami są podpisane, a więc przedstawienie musi trwać (pieniążki muszą spływać). Jak zatem kluby do tego szkolenia zachęcić (zmusić)?
Moja propozycja jest taka, żeby nie karać klubów, ale jednocześnie utrzymać obowiązek startu dwóch polskich młodzieżowców w każdym meczu. Co w tym nowego? Proponuję, żeby kluby dobrze szkolące mogły wypożyczać swoich juniorów nie na cały sezon, ale na pojedyncze mecze za cenę ustaloną przez rynek (czyli kto da więcej), oczywiście z możliwością wystawiania ich także cały czas we własnych barwach. W ten sposób kluby nie mające swoich juniorów na dobrym poziomie w celu zdobycia kilku dodatkowych punktów w meczu będą zwyczajnie płacić tym szkolącym, a szkolące będą miały środki na dalsze szkolenie. Oczywiście pod warunkiem, że centrala nie będzie przy okazji sama próbowała na tym zarobić. Nawet najbardziej oporni w końcu zauważą, że jeśli zamiast płacić można na tym zarobić, to szkolenie jednak ruszy jakoś do przodu. Taka metoda marchewki, ale nie wprost. Skoro mamy najbogatszą ligę świata, gdzie najważniejsze są pieniądze, to zachęcić można tylko możliwością zarobienia, a nie karami.
Oprócz samego szkolenia trzeba jeszcze zapewnić także możliwość jazdy młodym zawodnikom. Centrala próbuje to zrobić znów metodą kija, czyli stworzyła Drużynowe Mistrzostwa Polski Juniorów (pomysł sam w sobie całkiem niezły), ale z obowiązkiem jazdy pod groźbą kary finansowej. Mamy więc takie różnego rodzaju „kontrakty”, dzięki czemu np. Sparta Wrocław wystawia w DMPJ Kacpra Koniecznego, który w ekstralidze reprezentuje barwy… Unii Tarnów. Według mnie dużo ciekawszym rozwiązaniem byłaby całosezonowa liga, w której jeździliby m.in. juniorzy z klubów zainteresowanych taką formą rozwoju swoich zawodników. Coś w rodzaju brytyjskiej National League czy szwedzkiej Division 1. W pewnym sensie w ten sposób właśnie postąpiła Unia Leszno pozwalając na jazdę w barwach Kolejarza Rawicz Szymonowi Szlauderbachowi, Kamilowi Pludrze, Wiktorowi Trofimowowi czy Jaimnowi Lindseyowi, z którego „Byki” w niedalekiej przyszłości też będą pewnie miały pociechę. Można? Oczywiście, że można. Tylko trzeba chcieć.
Jeśli kluby nie zaczną na poważnie szkolić, to za jakiś czas zabraknie po prostu polskich zawodników prezentujących chociażby przyzwoity poziom, a jednocześnie wymagania regulaminowe sprawią, że nawet najsłabsi polscy żużlowcy będą oczekiwać sporych pieniędzy. Wystarczy spojrzeć na statystykę II ligi, gdzie w pierwszej dziesiątce jedynym Polakiem jest nieodżałowany Tomasz Jędrzejak, a w drugiej dziesiątce Polaków jest tylko pięciu: Karol Baran (37 lat), Damian Baliński (41 lat), Zbigniew Suchecki (34 lata) oraz dwóch wspomnianych juniorów Unii Leszno wypożyczonych do Kolejarza Rawicz. W I lidze wcale nie jest lepiej, bo w czołowej dwudziestce jest zaledwie sześciu Polaków. Widać problem?
Może się okazać, że polski żużel padnie zwyczajnie z powodu zbyt wysokich kosztów uprawiania tego sportu, które to koszty są sztucznie podwyższane przez pieniądze pochodzące z naszych wspólnych podatków. Czyli polski żużel zaczyna powoli zjadać własny ogon, a więc przede wszystkim w interesie różnego rodzaju pośredników czerpiących niemałe zyski z tegoż żużla (i podwyższających przy okazji koszty jego uprawiania) jest to, żeby to się wszystko za szybko nie zawaliło.