Kolejnym tegorocznym moim celem stało się niewielkie węgierskie miasteczko Nagyhalász, położone w północno-wschodniej części kraju. Okazją była rozgrywana w sobotę runda kwalifikacyjna Indywidualnych Mistrzostw Europy Juniorów, a powodem mocno nieuregulowana pozycja madziarskiego żużla, zarówno pod względem sportowym, jak i organizacyjnym.
Po ubiegłorocznej wycieczce do Debreczyna stwierdziłem, że lot do Budapesztu i próba dostania się jakimś transportem do miejscowości położnej przy drodze piątej albo jeszcze niższej kategorii mija się z celem. Tym bardziej, że od Zielonej Góry dzieliła ją odległość 800 km, czyli dystans nie jest jakiś strasznie ogromny. Pojechałem więc samochodem i był to dobry wybór, bo po drodze mogłem zobaczyć całkiem sporo ciekawych rzeczy. Granicę polska-słowacką przekraczałem w Piwnicznej, a dzięki bardzo dobrej pogodzie mogłem podziwiać widok Tatr, oczywiście od strony naszych południowych sąsiadów. Na mapie Google sprawdziłem – szczyty widziałem z odległości ok. 45 km. Piękny widok. Miałem pomysł, żeby po drodze zatrzymać się w Preszowie, gdzie miała swoją siedzibę Generalność podczas Konfederacji Barskiej, ale jednak muszę zostawić to na jakąś inną okazję. Nie zmienia to faktu, że gdyby ktoś chciał się dowiedzieć dlaczego w polskim narodzie była (wśród wielu nadal jest) tak wielka potrzeba romantycznych powstań narodowych, to musi koniecznie zapoznać się z historią wydarzeń dziejących się w latach 1768-1772 oraz tego jak historia tego wielkiego powstania, o którym mieszkańcy naszego kraju końca XVIII wieku nie bardzo chcieli pamiętać, przetrwała dzięki pewnemu Francuzowi. Dziś Konfederacja Barska jest często znana dzięki utworowi Juliusza Słowackiego, tyle że on napisał wiersz 80 lat po tych wydarzeniach, gdy sama Konfederacja Barska stała się swego rodzaju legendą urzeczywistniającą walkę o niepodległość. Niestety, nie wszystko w tej legendzie było prawdą…
Po wjechaniu na Węgry przeżyłem niemały szok. Dwupasmówka skończyła się po… kilkuset metrach, a dalej jechałem drogą nr 3 w kierunku Miszkolca. Stan tej drogi jest opłakany. Nie przypominam sobie, żebym w ciągu ostatnich 10 lat jechał po tak dziurawym asfalcie. Zacząłem się obawiać co będzie, gdy zjadę na boczne drogi i okazało się, że moje obawy niestety się sprawdziły. Miejscami stan dróg to był prawdziwy koszmar – chcąc ominąć jedną dziurę wpadało się w inną. Szkoda, bo widoki były naprawdę przyjemne. Przejeżdżałem przez Tokaj, więc okolica pokryta była uprawami winorośli, a po drodze widziałem też winne piwniczki podobne do zielonogórskiej piwniczki przy ul. Wodnej, będącej pozostałością po czasach, z których wywodzi się nazwa Winny Gród.
Na miejsce przyjechałem na niecałe 3 godziny przed rozpoczęciem zawodów. Nie było jeszcze w sprzedaży biletów, więc poszedłem zobaczyć jak wygląda miasteczko. Szczerze mówiąc jedyną rzeczą wyróżniającą Nagyhalász spośród wielu podobnych miasteczek była… lokomotywa stojąca na ładnie zadbanym skwerze, będąca pamiątką po nieczynnej już linii kolei wąskotorowej. Tory, choć w dużej części zarośnięte, wciąż istnieją, więc gdyby miejscowi urzędnicy uparli się, to po znalezieniu odpowiedniego taboru można by tę linię reaktywować.
Oprócz linii kolejowej widziałem jeszcze kościół ewangelicko-reformowany, na którym znajdował się napis przypominający o 500 latach Reformacji, który to jubileusz obchodzony był w 2017 roku. Pozornie więcej nic ciekawego tam nie było. oprócz oczywiście toru żużlowego, który na chwilę obecną wciąż jest chyba jedynym na Węgrzech obiektem posiadającym licencję. W jedną z bocznych uliczek skierowane są dwa drogowskazy. Jeden kieruje oczywiście do toru żużlowego, a drugi do… jeziora wędkarskiego. Ku mojemu zaskoczeniu dosłownie kilka metrów od trybun prostej startowej znajdują się dwa zbiorniki wodne, a kilkadziesiąt metrów dalej jest kolejny – dużo większy. Widziałem też latające tam ptaki, których nie potrafiłem początkowo rozpoznać. Widziałem, że siadają na pobliskich przewodach, więc spróbowałem podejść bliżej. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że są to żołny – ptaki, które zawsze chciałem zobaczyć, ale miałem średnią nadzieję, że kiedykolwiek mi się to uda. Na Węgrzech pewnie nie są jakąś wielką rzadkością, ale w Polsce występują tylko w kilku miejscach, a liczebność nie przekracza pewnie 100 par.
Skoro przyjechałem na żużel, to wypadałoby się wreszcie zając obiektem. Tor w Nagyhalász jest 300-metrowym owalem o bardzo krótkich i, co ciekawe, nierównych prostych. Z ciekawostek można też dodać, że nawierzchnia ma kolor ceglasty, a obiekt nie posiada zamykanej bramy do parkingu. Organizatorzy dysponowali dwoma polewaczkami, a roszenie nawierzchni wobec upału odbywało się co dwa wyścigi. Trybuny są, że się tak wyrażę, eklektyczne, ale pozwalają na dobre oglądanie zawodów z dowolnego miejsca. To jest naprawdę fajny obiekt i gdyby kiedyś pojawiła się okazja, to chciałbym tu jeszcze wrócić.
Prezentacja odbyła się początkowo na motocyklach – każdy z zawodników objechał dwa okrążenia – a potem już tradycyjnie pod wieżyczką sędziowską.
Pierwsza seria pewnie mocno zaskoczyła polskich zawodników, bo żaden z nich nie wygrał wyścigu, ale trzeba zaznaczyć, że całej trójce przypadł na początku czwarty tor. Wiktor Lampart nie był w stanie zagrozić Artiomowi Trofimowsowi, Mateusz Bartkowiak pokonał tylko Rumuna Andrei Popę, a Kacper Pludra po przegraniu walki przy wejściu w pierwszy łuk nijak nie potrafił znaleźć sposobu na rywali. W drugiej serii jadącego na drugiej pozycji gorzowianina ładnie wyprzedził Markow Lewiszyn, ale Ukrainiec nie opanował motocykla przy wejściu w drugi łuk i spowodował upadek Polaka. W powtórce Mateusz nie miał szans w walce z Trofimowsem. W VIII biegu nieoczekiwanie Wiktor Lampart jechał na drugiej pozycji, a atak na prowadzącego Daniła Kołodinskiego skończył się zahaczeniem o koło Łotysza przy wejściu w pierwszy łuk trzeciego okrążenia i wylądowaniem pod dmuchaną bandą. W powtórce Kacper Pludra pokonał tylko wspomnianego wcześniej Rumuna. Zaczęło pachnieć sensacją, bo nasi reprezentanci wyraźniej nie radzili sobie na tym krótkim owalu. Od trzeciej serii co się ruszyło, przynajmniej w jeździe młodzieżowca Motoru Lublin. Do tego punkty potracili z powodu wykluczeń Marko Lewiszyn oraz Słoweniec Nick Skorja.
W XVII wyścigu doszło do dramatycznie wyglądającego karambolu spowodowanego przez A. Trofimowsa, któremu na drugim łuku podniosło koło, a jadący zaraz za nim i atakujący go po zewnętrznej Nick Skorja znalazł się sytuacji bez wyjścia. Jestem pełen podziwu dla refleksu i umiejętności Słoweńca, bo mimo wszystko zdążył wypuścić motocykl spod tyłka przed uderzeniem w bandę. W powtórce nie wziął już udziału, ale do parkingu wrócił o własnych siłach. Ta sytuacja prawdopodobnie spowodowała, że przynajmniej jeden z Polaków awansował do finału. Mateusz Bartkowiak i Kacper Pludra pojechali jeszcze z zawodnikiem gospodarzy Denisem Fazekasem w biegu o szóste miejsce, dające rolę rezerwowego w finale. Gorzowianin nie upilnował Węgra i dał się na dystansie wyprzedzić przy krawężniku, ale Fazekasowi zabrakło już dystansu i prędkości do skutecznego zaatakowania wychowanka Unii Leszno. A szkoda, bo dla gospodarzy byłby to spory sukces, w końcu dwa przedstawiciele gospodarzy to aktualnie chyba… połowa węgierskich zawodników. Swoją drogą pamiętam D. Fazekasa sprzed dwóch lat i ten chłopak naprawdę zrobił spory postęp. Brakuje mu na pewno dobrego sprzętu i możliwości częstej rywalizacji, podobnie jak wielu innym występującym w sobotę młodym żużlowcom.
Na tle rywali Polacy zaprezentowali się naprawdę bardzo słabo. Nie mieli żadnych szans w rywalizacji z Czechami, przewyższali ich Łotysze i tylko upadki Marko Lewiszyna i Nicka Skorji spowodowały, że występ biało-czerwonych nie zakończył się prawdziwą kompromitacją. Niestety, potwierdza się po raz kolejny, że szczególnie młodzi Polacy, przyzwyczajeni do robionych przez komisarzy torów na jedno kopyto, nie potrafią jeździć na obiektach, których nie znają. Ktoś patrząc na punktację może powiedzieć, że wcale aż tak źle nie było. Niestety było, bo trzeba pamiętać, że wielu rywali jest amatorami, nie mającymi zbyt wielu okazji do startów, nie mówiąc już o dostępie do dobrego sprzętu. Przyznam też, że nie podobało mi się zachowanie naszych reprezentantów, gdy po wyścigach nawet nie patrzyli na rywali i nie dziękowali za walkę. Tak jakby byli obrażeni na cały świat, że ktoś inny ma czelność ich atakować. A przeciwnicy, nawet ci teoretycznie słabsi, potrafili walczyć naprawdę ostro. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć Denisa Kołodinskiego. Ten chłopak to jest kawał zawodnika w pełnym tego słowa znaczeniu. Jan Kvech po początkowym mniej udanym starcie potem rządził i dzielił. Jego rodak Petr Chlupac pozbierał się w najważniejszej części zawodów i w dobrym stylu wywalczył drugie miejsce. Nawet Rumun Andrei Popa na koniec popisał się ładnym atakiem po zewnętrznej, wyprzedzając dwóch zawodników. Bardzo ambitnie walczył Jernej Hribersek. To były naprawdę dobre zawody na świetnym torze. Cieszę się, że tam pojechałem.