Drugim etapem wyjazdu do Holandii był ostatni turniej w tegorocznym cyklu mistrzostwa świata na długim torze, który rozgrywany był obiekcie Stichting Motorsport Roden, położonym niedaleko Groningen.
Tak naprawdę sam obiekt znajduje się na polu i równie dobrze może być przypisany do innej spośród okolicznych wiosek. W Roden znajduje się pewnie siedziba klubu i stąd akurat ta miejscowość może pochwalić się posiadaniem takiej ciekawostki. 600-metrowy tor otoczony jest pasem trawy i dopiero ten pas trawy jest otoczony bandą. Podstawowy tor nie posiada żadnych linii, ani krawężników. Jest to po prostu pas odpowiednio przygotowanej ziemnej nawierzchni, który po wewnętrznej stronie ograniczają pomarańczowe pachołki, a po zewnętrznej żółte znaczniki. Na początku byłem święcie przekonany, że wokół podstawowego owalu jest tor trawiasty, ale nie udało mi się nigdzie znaleźć informacji o jakichkolwiek zawodach, które na tej trawie byłoby rozgrywane. Z drugiej jednak strony taśma ma ok. 35 metrów długości, a więc obejmuje zarówno tor, jak i trawę, co sugerowałby jednak, że przynajmniej potencjalnie można na tej trawie jeździć. Nawiasem mówiąc pomimo swojej długości taśma idzie równo do góry, podczas gdy w Polsce zdarza się, że organizatorzy nie mogą opanować taśm trzykrotnie krótszych.
Stała infrastruktura na tym obiekcie właściwie nie istnieje. Nawet wieżyczka sędziowska była mobilna – rolę tę pełnił specjalny samochód, na którego dachu z czterech ścianek złożono budkę, w której podłączono pulpit i tyle. Wieżyczka została rozmontowana w trakcie ceremonii dekoracji. Szybko i sprawnie. Można? Można.
Podczas prezentacji żużlowcy ustawili się na dłuższą chwilę w wyznaczonych dla siebie miejscach na torze trawiastym, więc każdy kto chciał mógł sobie podejść i zrobić zdjęcia. Można było oczywiście wejść na tor – nikt nie robił problemów. Jedynym miejscem, gdzie nie wpuszczano kibiców był parking zawodników walczących w turnieju FIM Longtrack. Zapisałem to w ten sposób, bo formalnie odbywały się tam trzy imprezy. Oprócz tej głównej były jeszcze wyścigi w klasie 250 cm3 i w shorttracku.
O ile klasę 250 cm3 łatwo sobie wyobrazić, to shorttrackiem nazywa się tutaj wyścigi motocykli zbliżonych kształtem do motorów crossowych. W jednym biegu startowało kilkunastu uczestników, w tym co najmniej jedna dziewczyna. Motocykle nie są przystosowane do jazdy ślizgiem kontrolowanym, więc łuki przejeżdżane są nieco wolniej.
Warto przypomnieć, że przed ostatnim turniejem na prowadzeniu było dwóch zawodników walczących bezpośrednio o tytuł mistrzowski, czyli Dmitri Berge (95 pkt.) i Martin Smolinski (94 pkt.). Brązowy medal był już zarezerwowany dla Mathieu Tresarrieu. Turniej składał się z piętnastu biegów podzielonych na pięć serii, a w każdym biegu startowało po pięciu zawodników. Taki układ powodował, że niektórzy zawodnicy w fazie zasadniczej spotykali się dwukrotnie.
Już w drugiej serii swój wyścig przegrał Martin Smolinski, a jego pogromcą był inny Niemiec Lukas Fienhage. W czwartej serii doszło do bezpośredniego pojedynku liderów klasyfikacji i tam M. Smolinski wygrał, a więc po piętnastu biegach zachowane było status quo, czyli Dmitri Berge miał wciąż punkt przewagi. Wszystko rozstrzygnęło się już w pierwszym półfinale, gdy po szerokim wyjściu z drugiego łuku Niemiec nabrał ogromnej prędkości. Miałem wrażenie, że przez chwilę jakby się zawahał, ale ostatecznie bardzo ostro wjechał pierwszy łuk drugiego okrążenia, chcąc zaatakować Mathieu Tresarrieu przy samym „krawężniku”. Francuz pojechał jednak w podobny sposób i rozpędzony Niemiec wjechał mu w tylne koło powodując upadek swój i przeciwnika, a przy okazji łamiąc sobie obojczyk. W tym momencie wszystko było już jasne, ale na wszelki wypadek Dmitri Berge potwierdził swoją klasę wygrywając drugi półfinał. W finale Francuz prowadził, ale stracił to prowadzenie po bardzo odważnym ataku Lukasa Fienhage. W finale pojechało tylko czterech żużlowców, ponieważ Martin Smolinski był oczywiście niezdolny do jazdy. Ktoś może się zastanowić dlaczego w on ogóle znalazł się w finale, skoro został wykluczony z półfinału. Dzieje się tak dlatego, że do finału awansuje pięciu zawodników z największą liczbą punktów po fazie zasadniczej i półfinałach.
Oprócz wspomnianych zawodników na torze bardzo dobrze prezentowali się także Zach Wajtknecht, Josef Franc, Chris Harris, którzy świetnie walczyli na dystansie, a całkiem przyzwoicie pojechał także Holender Theo Pijper. Nawet ci słabsi uczestnicy wnieśli trochę kolorytu bo choć ostatecznie dojeżdżali na czwartym lub piątym miejscu (jeśli w ogóle dojeżdżali), to jednak kilka razy dobrze wystartowali i jechali przed faworytami.
Te zawody to był dla mnie taki żużel, jaki chciałbym oglądać zawsze. Zawodnicy nie narzekają na nawierzchnię, można rozpędzać się na dystansie i planować ataki zarówno wąsko, jak i szeroko, a następnie skutecznie te akcje realizować. Nie ma kombinacji z motocyklami, a na trybunach są tylko ludzie, których to ściganie interesuje. Stadion służy wyłącznie do rozegrania zawodów i nikt z kibiców siedząc na trawie albo na własnym krzesełku nie ma pretensji o to, że jest mu niewygodnie. To jest niby bardzo podobna dyscyplina do naszego żużla, niby większość uczestników jeździ także na torach klasycznych, ale pod każdym innym względem to są tak naprawdę dwa kompletnie różne światy. Nie wiem czy cykl FIM Long Track World Championship ma jakąkolwiek kampanię promocyjną. Domyślam się, że nie, bo nie można kupić żadnych czapeczek, koszulek czy innych pamiątek. Najwyraźniej komercjalizacja nie dotarła tutaj nawet w szczątkowym wydaniu. Bo taki jest przecież żużel – niezależnie od braku promocji ci, którzy mają przyjść, to i tak przyjdą.