Nieco spojlerując dalszą część tekstu napiszę, że finał Indywidualnych Mistrzostw Europy w klasie 250cc na pewno nie zawiódł. Było ściganie, były emocje, sporo pecha jednych i szczęścia drugich. Speedway w pełnym tego słowa znaczeniu.
Tym razem wstęp był biletowany, a wejściówki kosztowały 5000 forintów, czyli ponad 60 zł. Nigdzie wcześniej nie udało mi się tej ceny znaleźć, więc tak naprawdę o koszcie dowiedziałem się dopiero przy kasie.
Słońce w niedzielne popołudnie paliło w Debreczynie niemiłosiernie. Spodziewałem się, że może być problem z zajęciem miejsca w cieniu, więc pojawiłem się na stadionie jakieś 45 minut przed rozpoczęciem zawodów. Okazało się jednak, że początek przesunięto o 40 minut ze względu na ekstremalne warunki pogodowe, więc w sumie poczekałem tam prawie 1,5 godziny. Czy to jakiś wielki wysiłek dla żużlowego kibica? Myślę, że nie. Po torze jeździła polewaczka z niezawodnym kierowcą, który dla mnie jest absolutnym bohaterem tego weekendu.
W końcu zaczęła się prezentacja – tym razem „stacjonarna’, bo przecież był to już finał. Pojawiły się też dziewczyny, które prezentowały różne układy choreograficzne, a potem asystowały przy starcie, aczkolwiek wszystkie były ubrane tak samo, bez jakichkolwiek dodatkowych kolorowych atrybutów. Taki folklor. Układ kolorów kasków był zawsze taki sam względem pól startowych, więc mogły się dowolnie zamieniać, skoro i tak wszystkie wyglądały tak samo.
W 4. wyścigu na pierwszym łuku drugiego okrążenia przeszarżował Cooper Rushen, wpadając w tylne koło Kewina Nycza. Brytyjczyk wywinął orła, na tor wyjechała karetka, ale na szczęście ten młody showmen wstał o własnych siłach i kontynuował zawody.
Już w piątym wyścigu spotkało się czterech najlepszych zawodników z sobotnich półfinałów. Można było zakładać, że jest to właściwie wyścig niemalże finałowy, rozstrzygający de facto o losach medali. Wygrał Maksymilian Pawełczak przed Villadsem Pedersenem i Williamem Cairnsem i wydawało się, że Polak jest na najlepszej drodze do zdobycia złota. Dodam tylko, że po dwóch seriach współliderem był Filip Bęczkowski, ale gorzowianina dopiero czekały starcia z faworytami. Nic nie było jednak oczywiste, bo 9. wyścig wywrócił klasyfikację do góry nogami. M. Pawełczak przegrał start z pola C, a na dystansie zdołał wyprzedzić tylko jednego rywala, więc wyścig 5. stracił miano przedwczesnego finału.
W 11. biegu Maksymilian Kostera długo szykował atak na prowadzącego SzwedaLeo Klassona, ale gdy w końcu zaatakował na przeciwległej prostej trzeciego okrążenia, to ręce same składały się do oklasków. W 14. biegu zrobiło się ciasno w pierwszym łuku i wkoło rywala wjechał V. Pedersen. Po chwili wstał, a w powtórce pomimo słabszego startu potrzebował tylko jednego okrążenia, żeby wyprzedzić wszystkich rywali. W 15. wyścigu fenomenalną walkę o drugie miejsce stoczyli Jacob Bølcho Pedersen i F. Bęczkowski. Śmierdziało tam gipsem, bo żaden nie chciał odpuścić, ale ostatecznie obaj cało ukończyli ten wyścig. Po czterech seriach prowadził samodzielnie Duńczyk Villads Pedersen (8 pkt.) przez Maksymilianem Pawełczakiem i Williamem Cairnsem (po 7 pkt.).
Do rozegrania pozostała ostatnia seria, a tymczasem nad stadionem pojawiła się chmura, z której najpierw kropiło delikatnie, potem kropiło mocniej, a następnie lekko się rozpadało – na szczęście tylko na chwilę. To pewnie tłumaczyło lżejsze polewanie toru w ciągu dwóch ostatnich przerw. Swój wyścig wygrał M. Pawełczak, więc miał 13 pkt. W 19. wyścigu znów słabiej wystartował V. Pedersen, ale szybko rzucił w pościg za prowadzącym Karolem Szmydem. W pewnym momencie lublinianin postawiło na drugim łuku trzeciego okrążenia, a rozpędzający się Duńczyk na chwilę jakby się zawahał, przez co wyjechał daleko pod bandę i niemal nie stracił drugiego miejsca w tym biegu. Tak więc Villads Pedersen miał również 13 pkt., a Karol Szmyd po cichu uzbierał 11 „oczek”. W ostatnim biegu świetnie wystartował William Cairns i wydawało się, że najlepsza trójka spotka się w wyścigu dodatkowym. Niestety, przy wejściu w drugi łuk pierwszego okrążenia Brytyjczyk zanotował defekt i pozostał z dorobkiem 10 pkt.
W ten sposób w walce o złoto pozostała dwójka rywali, a Karol Szmyd nieco szczęśliwie zdobył brąz. Nad stadion naciągały coraz groźniejsze chmury. Polak wylosował start przy krawężniku. Na mokrym i twardym torze emocje skończyły się właściwie już przy wyjściu z pierwszego łuku. Maksymilian kontrolował sytuację, a po wyścigu pofrunął do góry, podrzucany przez polską ekipę. Po nim podrzucono kilka razy Karola Szmyda.
Patrzyłem na przygotowania do decydującego starcia z przejścia nad wyjazdem z parkingu. Fajnie to wszystko wyglądało. Chłopacy przybili „żółwika”, potem poczekali chwilę i wyjechali.
Nie czekałem już na dekorację, ani na możliwość wejścia tor, bo obawiałem się, że deszcz jest tylko kwestią czasu, a czekał mnie jeszcze prawie 1,5-kilometrowy spacer. Dosłownie kilka minut po wejściu do hotelu zaczęło padać, potem słychać było burzę, a po pół godzinie rozpadało się porządnie.
Podsumowując – bardzo fajne zawody na naprawdę niezłym poziomie. Szkoda, że nie awansował Makar Lewiszyn, bo emocji byłoby pewnie jeszcze więcej. Nie ma jednak co narzekać, skoro zobaczyłem kawał dobrego żużla. Ciemny debreczyński tor było widać na twarzach zawodników, niczym za czasów starego żużlowego żużla. To moja druga i pewnie ostatni wizyta tutaj…