Dziwny jest ten polski żużel. Wreszcie rozpoczyna się jazda o najwyższe cele, wreszcie kibice czołowych drużyn mają prawdziwe emocje, a tymczasem po półfinałach mówi się więcej o awarii prądu na nowym Olimpijskim we Wrocławiu oraz dziwnym zachowaniu menadżera reprezentacyjnej kadry juniorów, będącego na co dzień menadżerem Betard Sparty Wrocław.
Ten pierwszy wrześniowy weekend generalnie pokazał dość lekceważący stosunek polskiej centrali do imprez rangi mistrzowskiej organizowanych przez FIM Europe. Akurat na 1 września przewidziano finały Drużynowych Mistrzostw Europy Juniorów w łotewskim Daugavpils oraz Mistrzostw Europy Par w duńskim Brovst. O tym drugim właściwie było cicho, ale wrócę do niego za chwilę. Opinia publiczna zbulwersowała się po ujawnieniu, że Rafał Dobrucki nie pojechał na Łotwę, ale wysłał tam zawodnika reprezentującego barwy Unii Leszno, czyli niedzielnego rywala Sparty Wrocław. Skąd taka nagła złość? Powody są generalnie dwa, czyli podejrzenie o przedkładanie interesów klubowych ponad reprezentację (w czasach powszechnego dbania o to co narodowe to rzeczywiście niezbyt dobry kierunek) oraz przede wszystkim psująca statystyki porażka reprezentacji Polski. Gdyby Polacy na Łotwie wygrali, pewnie poziom społecznego oburzenia byłby dużo niższy. Właściwie nie byłoby tematu.
Co ciekawe, w przypadku MEP nikt się nie czepia, że wysłany został tam jakiś drugi albo nawet trzeci garnitur, że chłopacy nie mieli żadnego wsparcia menadżera (w sumie nawet nie wiem kto podejmował decyzję o zmianach). Dlaczego? Oczywiście dlatego, że wygrali. W tym przypadku mało ważne jest to, że rywale, może poza Włochami i Duńczykami (chociaż nawet ci byli w dwuosobowych składach bez rezerwowych), kompletnie olali ten finał przysyłając „reprezentacje” nie pozostawiające złudzeń do sposobu traktowania tej imprezy. Szwedzi i Niemcy po upadkach swoich zawodników kończyli zawody w jednoosobowych składach, bo nie przewidzieli występu zawodnika rezerwowego. Szczytem lekceważenia było podejście Łotyszy, którzy przysłali dwóch chłopaków, którzy jeszcze w tym roku startowali w klasie 250 ccm.
Najśmieszniejsze w całej historii jest to, że w czasie gdy polscy zawodnicy walczyli w Danii i na Łotwie uwaga właściwie całej żużlowej Polski była skupiona na Chorzowie, gdzie pod hasłem „reprezentacja” żużlowcy w biało-czerwonych kevlarach brali udział w towarzyskiej komercyjnej imprezie wspieranej przez Polski Związek Motorowy. Mecz Polska – Reszta Świata był transmitowany przez TVP Sport, a redaktor Rafał Darżynkiewicz starał się stworzyć pozory tego, że te zawody (zorganizowane przez prywatną firmę One Sport w celu przetestowania nawierzchni na Stadionie Śląskim) są walką o dobre imię naszej Ojczyzny przeciwko rywalom, którzy akurat mieli trochę czasu i chcieli sobie dorobić. Czy to jest zbytnie uproszczenie? Coś mi się wydaje, że chyba nie. Każdy kto choć trochę interesuje się żużlem zdaje sobie sprawę w jakim celu ta firma weszła do speedwaya, choć przyznaję, że przy okazji zrobiła kilka rzeczy, które przydały się dyscyplinie. To firma One Sport odkryła ponownie dla wielkiego żużla Niemcy i Rosję, dzięki czemu BSI została niejako zmuszona do organizacji turnieju w cyklu Speedway Grand Prix w Teterow. Za to wielkie dzięki, ale niestety smutna prawda jest taka, że po kilku latach działalności najwięcej imprez organizowanych przez OS i tak trafiła z powrotem do Polski, przy okazji notując coraz gorsze wyniki frekwencyjne.
I tak się zastanawiam, skoro wg opinii publicznej Rafał Dobrucki powinien być na Łotwie, to gdzie w tym samym czasie powinien być Marek Cieślak?
W niedzielę pojechałem do Opola na półfinał II ligi i nie żałuję, bo byłem świadkiem naprawdę ciekawych zawodów. W tym samym czasie we Wrocławiu na wciąż nowy Stadionie Olimpijskim technicy nie potrafili naprawić pulpitu sędziowskiego, w którym odmówił posłuszeństwa akurat przycisk zwalniający taśmę, a wszystko inne działało. Podobno winne były opady deszczu czy coś takiego. W tym czasie wracałem z Opola i akurat byłem na autostradzie w okolicach Wrocławia. Opady rzeczywiście były, ale to nie była Bóg wie jaka ulewa. Jakoś w Opolu w czasie deszczu jeżdżono i nic się nie zepsuło. Zresztą we Wrocławiu przez rok z haczykiem od oddania stadionu też pewnie były mocniejsze deszcze i jakoś wszystko działało, może za wyjątkiem zasilania sprężarki pompującej powietrze do dmuchanej bandy, która to sprężarka straciła zasilanie akurat w meczu z… Unią Leszno i to akurat przy niekorzystnym wyniku dla gospodarzy. I teraz, masz ci los, nagle po przegranej 1:5, a potem po upadku Taia Woffindena nie można było zwolnić elektromagnesu. To ci k…a mikroklimat.
Nie mam złudzeń, że w polskim żużlu rządzi pieniądz, a wiele kwestii związanych z ekstraligą jest zwykłą patologią. Na szczęście oprócz tego „wielkiego żużla” wciąż można znaleźć taki normalny zwykły czarny sport, w którym spotyka się kilkunastu facetów po to, żeby się pościgać. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest fakt, że wcale nie tak rzadko wielkie gwiazdy speedwaya można spotkać na zawodach o przysłowiową pietruszkę, w których nie ma odpuszczania, chociaż w parkingu nie stoi prezes z pretensjami o każdy stracony punkt. Wystarczy tylko poszukać. Każdemu kibicowi polecam na początek Zlatą Prilbę w Pardubicach – najstarszy indywidualny turniej żużlowy na świecie. Jeśli macie trochę czasu pojedźcie zobaczyć te trzydzieści dwa wyścigi rozgrywane jednego dnia z jazdą po sześciu zawodników w biegu. Zobaczcie czym jest prestiż, czym jest historia. Zobaczcie jak zachowują się kibice z innych krajów. Reszta przyjdzie sama…