O sobie, czyli o nikim

Podczas oglądania niedawnego finału IME w klasie 250cc, chodziłem po stadionie – jak to często mam w zwyczaju – i obserwowałem różne aspekty sportowe i organizacyjne tej imprezy. I naszły mnie wtedy takie myśli, że sporo zmieniło się w moim postrzeganiu speedwaya.

W zeszłym roku pisałem o podobnych rzeczach, ale chyba jednak trochę inaczej. Teraz, kiedy mogę nieco odpocząć po bardzo intensywnych ostatnich dwóch tygodniach, postanowiłem spisać te moje przemyślenia na temat własnej zmiany. To dziwne, ale teraz dostrzegam, że wracam powoli do punktu wyjścia w tematach dawniej, że się tak wyrażę – potencjalnie rozwojowych, a zmieniam podejście tam, gdzie kiedyś wydawało mi się, że niczego nie zmienię.

To co piszę, to tylko i wyłącznie moje doświadczenia. Kiedyś zwykły kibic, taki jak ja, nie miał właściwie żadnego dostępu do parkingu, do informacji z wnętrza klubu. Nie było ani prasy typowo żużlowej, ani plotkarskich portali, którymi teraz często stają się główne żużlowe polskie media, sprzedające kibicom domniemania, sugestie, plotki, czasem podające informacje, a czasem tworzące jakąś alternatywną rzeczywistość. Ja pamiętam kibicowską rzeczywistość sprzed 35 czy 40 lat, jako czas, gdy ktoś kto mówił, że zna kogoś, kto zna kogoś, kto dowiedział się czegoś z klubu albo z parkingu – był kimś. Można było potem takie informacje podawać dalej i błysnąć na chwilę, choć tak naprawdę nie miało się wielkiego pojęcia na temat przekazywanych sensacji. Parking był innym światem. Siedząc na trybunach zielonogórskiego stadionu widziałem zawodników zjeżdżających z góry na tor i tyle. Człowiek marzył wtedy o poznaniu tego, co kryje się za ścianami parkingu. W sumie nie tak dawno, bo jakieś sześć czy siedem lat temu, byłem na treningu Falubazu i ze względów zawodowych przywitałem się z dwoma zawodnikami. Kiedy wychodziłem z parkingu widziałem wzrok kilku chłopaków, którzy patrzyli na mnie tak, jak kiedyś patrzyłem na takich, co to znali kogoś… Od tego czasu niewiele zrobiłem, żeby do tegoż parkingu wejść i jakoś tam zaistnieć. Podczas swoich wyjazdów odkryłem, że kibice w parkingu są czymś absolutnie normalnym i nie robi się z tego tytułu żadnej sensacji. Kiedy patrzyłem w Debreczynie na zawodników z wysokości przejścia nad wyjazdem z parkingu, doszło do mnie, że tak naprawdę na trybunach czuję się dużo lepiej niż wśród zawodników i ekip, zajętych swoimi sprawami. Mogę pisać o tym, co widzę z trybun, a tekstów dotyczących tego co dzieje się w parkingu mamy teraz tyle, że temat zaczyna wychodzić bokiem.

Tak jak nie odnajduję się parkingu, tak też nie znam się na kwestiach sprzętowych. Chociaż na żużel chodzę od ponad 40 lat, to ani nie znam budowy silnika, ani nie jestem ekspertem od przełożeń, opon czy dysz. Przyznam, że kiedy telewizja na poważnie weszła zawodnikom niemalże pod prysznic, to pytania o jakieś szczegóły ustawień, zmiany parametrów i inne kwestie techniczne, trochę mi zamieszały, bo wyszło na to, że tak naprawdę jestem kompletnym laikiem w temacie sportu, którym tak bardzo się pasjonuję. Tyle, że ciekawość reporterów pokazała, że oni też nie mają pojęcia o kwestiach sprzętowych i poza kilkoma branżowymi zwrotami ich wiedza jest właściwie zerowa. Skoro tak, to wystarczyło wyłączyć głos, a potem powoli rezygnować z transmisji i człowiek od razu miał spokój. Mogłem pójść na trybuny i po prostu oglądać gości, którzy ścigają się na torze. A jakie mają przełożenia, dysze, zapłony? Co mnie to obchodzi? Jestem kibicem, więc wystarczy mi, że będę uczył się zauważać pewne niuanse tego, co dzieje się podczas walki. A czy silnik jest od tunera A czy od tunera B? Czy zawodnik pokłócił się z tunerem albo tuner z zawodnikiem? Dla mnie nie ma to wielkiego znaczenia.

Dawniej wydawało mi się, że nic nie jest w stanie zniechęcić mnie do przychodzenia na zielonogórski stadion i kibicowania Falubazowi. Niejednokrotnie przecież wszystko było układane pod żużlowy terminarz. Wakacje były planowane tak, żeby nie stracić żadnego z karnetowych spotkań – i to w sumie jeszcze wcale nie tak dawno temu. A jednak. Okazało się, że jestem zmęczony ligowym stadionem, zmęczony politycznym wykorzystywaniem klubu, dobija mnie zwycięstwo marketingu i dbania o wizerunek medialny nad sportem. Skoro odkryłem, że speedway może wyglądać inaczej sprawiło, że dałem sobie spokój z przychodzeniem na mecze ligowe. Jedyne co zostało na zielonogórskim obiekcie, to radość z oglądania imprez młodzieżowych.

Kiedyś byłem święcie przekonany, że nie da się oglądać żużla bez wypełniania programu. Zbierało się te programy, choć przyznam, że spełniały one zadanie czysto użytkowe. Nie wpadłem na pomysł zbierania czystych programów, bo nie były mi potrzebne. Żyłem tym światem do tego stopnia, że kiedyś rodzice schowali mi te moje skarby, bo w ich opinii poświęcałem na to za dużo czasu. Powinienem zająć się rzeczami bardziej wartościowymi: nauką, poważnymi sprawami, życiem religijnym. Cały czas pamiętałem o nich i w końcu przypadkiem znalazłem po czasie te programy w szafie. W poczuciu winy jednak wyrzuciłem te dla mnie najcenniejsze (towarzyski mecz Falubaz – Wimbledon z 1980 roku i testmecz młodzieżowy Polska – Dania z bodajże 1982 roku). Dziś niewiele zostało z tamtych wpajanych wartości (to temat na zupełnie inny artykuł albo nawet całą książkę), a programów szkoda. Chociaż tak po prawdzie, to stare programy leżą teraz w dwóch kartonach na szafie, bo zabrałem je oczywiście po ślubie do nowego domu. Wracałem do nich może ze dwa albo trzy razy w ciągu ostatnich niemalże dwudziestu lat. Przywożę czasem czyste programy z wyjazdów, ale walają się gdzieś po szufladach. Na stadionie najczęściej nie wypełniam już tabelek, a zdarzyło się, że nawet nie do końca wiedziałem kto startuje. A jeszcze kilka lat temu potrafiłem podsumować zawodników, których w danym sezonie widziałem… Po prostu siadam sobie na trybunach i robię to, co uwielbiam – oglądam żużel. To się nie zmieniło.

Kiedyś, gdy byłem za mały żeby chodzić sam na stadion, zawsze siadałem z ojcem na tym samym sektorze – przy wejściu w drugi łuk, tam gdzie teraz jest nowa trybuna gości. I nawet nie wiedziałem, że można inaczej. Potem siadałem z kumplami na sektorze przy starcie. Pewnie dzięki imprezom młodzieżowym, a później także dzięki wyjazdom odkryłem, że można chodzić po obiekcie i nie przywiązywać się jednego miejsca. Odkryłem, że wyścigi z różnych miejsc mogą wyglądać zupełnie inaczej. Od czasu, gdy zabieram ze sobą aparat, zacząłem bawić się chodzeniem po obiekcie i próbą uwiecznienia tych różnic na zdjęciach. Czasem się uda, czasem nie, ale jest radość. Chociaż powoli zaczynam odkładać aparat w pewnym momencie zawodów i cieszyć się samym oglądaniem.

Pamiętam, że kiedy zaczynałem sklecać jakieś teksty i publikować je na moim blogu, to miałem takie ukryte marzenie, że kiedyś zostanę zauważony i wejdę do grona opiniotwórczych autorów felietonów. Pisałem u siebie, potem zauważył mnie Kuba z pokredzie.pl i pisałem trochę także tam. Bardzo to lubiłem i nadal lubię. Wydaje mi się, że z czasem nauczyłem się pisać i byłem zadowolony z tego co stworzyłem. Kilka razy udało mi się popełnić artykuły merytorycznie nie gorsze od felietonów ekspertów w mainstreamowych mediach. Nie porównuję się do prawdziwych dziennikarzy, takich z krwi i kości, bo dziennikarzem nie jestem i nigdy się nie czułem. Nie przygotowywałem sobie zagadnień, o które chciałbym zapytać zawodników, nie umiem tak na gorąco rozmawiać z ludźmi, których nie znam. Wolę stanąć z boku, popatrzeć i dopiero potem coś napisać. Nie powiem, sprawiło mi niemałą przyjemność znalezienie wywiadu z Antalem Kocso, gdzie powołano się na mój artykuł dotyczący węgierskiego żużla, a dokładniej historii jego upadku. W ub. roku jeden jedyny raz postarałem się o akredytację na turniej Nice Cup w Świętochłowicach, bo chciałem zobaczyć pierwsze po długiej przerwie zawody, a szans na kupienie biletu nie miałem żadnych. Udało się, ale stwierdziłem, że te akredytacje to nie jest mój świat. Dużo lepiej czuję się zwyczajnie kupując bilet i wchodząc na trybuny, gdzie siedzę pośród innych zwyczajnych kibiców. W tym względzie właściwie wróciłem do punktu wyjścia. I dopóki nie zamieszczę wpisu na Facebooku, to nikt nie wie, że tam jestem. Jestem zwyczajnym nikim.

Perspektywę publikowania tekstów na pewno zmienił profil na Facebooku. Fajne narzędzie, ale jednocześnie straszna pułapka, w którą nie raz daję się złapać. Czasem wydawało mi się, że koniecznie muszę wypowiedzieć się na jakiś temat, a potem oczywiście okazywało się, że prawie nikogo nie interesuje moje zdanie. To też było jakieś odkrycie, że o ile żużel sam w sobie jest sportową niszą, to moje podejście jest absolutną niszą w tej niszy. I dopiero pozostając w tej niszy mam szansę dotrzeć do takich samych świrów jak ja.

Czasem człowiek szuka gdzieś daleko odpowiedzi na trudne pytania, a te odpowiedzi są na wyciągnięcie ręki. Niczym Koziołek Matołek, szukający po całym świecie tego, co jest bardzo blisko. Strasznie dużo czasu zajęło mi odkrycie jakże prostej prawdy, zawartej w tekście Maanamu. „Tylko dlatego, że jesteś nikim możesz pogadać z drugim człowiekiem”. Wiem, że odkryć a zrozumieć, to dwie różne kwestie, więc jeszcze sporo pracy przede mną 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *