Do Debreczyna wróciłem po sześciu latach przerwy. Niby sporo się tutaj zmieniło, a jednocześnie jakby niewiele. Wcześniej leciałem samolotem z Berlina do Buudapesztu, potem pociągiem jechał do Debreczyna. Teraz po prostu pojechałem samochodem, oglądając za oknem widoki z uprawami kukurydzy, słoneczników i zboża.
Ze zmian, to przede wszystkim nieco skrócono tor i poszerzono łuki, a prostej startowej na starych betonowych trybunach pojawiły się siedziska. Reszta pozostała bez wielkich modyfikacji i to nie tylko w stosunku do 2018 roku, ale chyba także w stosunku do lat 80-tych. Jednak nie od dziś wiadomo, że do dobrego żużla nie są potrzebne nowoczesne trybuny.
Wychodziłem z hotelu przed godz. 10, a w cieniu było już prawie 30°C. Zastanawiałem się czy organizatorzy dadzą radę ogarnąć polewanie toru w taki upał, ale – ku mojemu zaskoczeniu – nie było z tym większego problemu. Kwestię załatwił stary ciągnik marki „Białoruś” z beczką oraz kierowca, który wiedział co ma zrobić. Dodam tylko, że polewaczka pracująca sześć lat temu nadal stała w parkingu.
Na stadionie byłem dość wcześnie i wszedłem do parkingu, gdzie zdążyłem zrobić jedno zdjęcie, po czy, zostałem wyproszony z powodu braku odpowiedniej opaski na ręku. Wstęp na zawody był bezpłatny, a programy roznosił na trybunach jakiś człowiek i nijak nie można było później dowiedzieć się czy można jeszcze te programy dostać.
Pierwszy turniej półfinałowy był całkiem ciekawy. Można było obejrzeć trochę walki, pomimo straszliwego upału. Doszło na torze do dwóch bardzo niebezpiecznych sytuacji, ale na szczęście wszyscy wracali do parkingu cali i zdrowi, a potem jechali dalej. Faworyt był jeden – William Cairns. Widać, że Brytyjczyk ma ogromne zaufanie do swoich umiejętności i bawi się jazdą, oczywiście wtedy, gdy wszystko idzie po jego myśli. Zaraz za nim był Duńczyk Villads Pedersen. Pomimo początkowego pecha, bardzo dobrze zaprezentował się miejscowy rodzynek Zoltan Lovas, będący iskierką nadziei w coraz bardziej pogrążającym się węgierskim żużlu.
Polacy? Starali się i zadanie wykonali, ale byli jakoś tak dramatycznie bezbarwni. Dużo lepsze wrażenie zrobili na mnie zawodnicy, którzy nie weszli do finału, czyli przede wszystkim drobniutki Ukrainiec Makar Lewiszyn oraz Niemiec Carlos Gennerich. Awansują jednak ci, którzy byli skuteczniejsi, a skuteczniejsi byli Polacy. Naprawdę żałuję młodego Ukraińca, bo potencjał ma ogromny, ale brakuje mu startów. Pomimo tego, że motor wydaje się być dużo większy od niego, świetnie panuje nad sprzętem. Jest odważny, a przy tym jego akcje są przemyślane. Naprawdę spory talent.
Śmieszna sytuacja miała miejsce już w pierwszym wyścigu, gdy prowadzący Słoweniec Sven Cerjak źle policzył okrążenia i zwolnił po zakończeniu trzeciego kółka. Podejrzewał chyba jednak, że coś mógł pomylić, bo obejrzał się i gdy zobaczył, że rywale nie zwalniają, to odkręcił gaz i wykorzystał posiadaną przewagę.
Ze względy na dwa wypadki, częste polewanie toru, chwilową awarię ciągnika (dokładnie akumulatora) całość trwała prawie trzy godziny. Wróciłem do hotelu, obrobiłem zdjęcia, wyciągnąłem zimne piwo, a po ok. dwóch godzinach byłe z powrotem na stadionie. Słońce zaczęło się obniżać, nieco schowało się za niewielkimi chmurkami i zrobiło się mniej gorąco. Prosta startowa była już w cieniu, a kibice uciekli z przeciwległej prostej, która późnym popołudniem nie była dobrym miejscem do oglądania speedwaya. Posiedziałem tam przez cztery wyścigi i uciekłem do cienia.
Organizatorzy zaczęli częściej używać nowszego ciągnika, również marki „Białoruś”, polewanie musiało w przerwie być spore, bo po powrocie na stadion nawierzchnia była mocno nasiąknięta.
Drugi półfinał miał również swojego faworyta – Maksymiliana Pawełczaka. Młody bydgoszczanin nie zawiódł, ale jeden punkt urwał mu Cooper Rushen. Brytyjczyk ma bardzo niekonwencjonalny styl jazdy. Nie tylko wygina się podczas jazdy na łukach, ale czasem na prostej potrafi niemal położyć się na motocyklu, z nogami będącymi daleko od haka – niemal jak niegdyś niektórzy zawodnicy na długim torze. Zwycięstwo na faworytem celebrował krzycząc spod kasku. Do tego ma kevlar w cętki niczym pantera, z powiewającymi frędzlami. Bardzo kolorowy młody człowiek, niczym kiedyś Gary Havelock. Brytyjczyk jednak nie zajął drugiego miejsca, bowiem to wywalczył Maksymilian Kostera. Leszczynianin kilka razy pokazał takie ataki na prostej, że ręce same składały się do oklasków.
Drugi półfinał wg mnie miał obsadę bardziej podzieloną. Właściwie można było założyć, że siedmiu zawodników nie ma szans na awans. Poziom nie był słabszy, ale chyba wszystko było bardziej przewidywalne. Wszystko też przebiegło dużo szybciej. Nie było wypadków, tor był rzadziej polewany, a długie równanie toru zdarzyło się tylko raz.
Jutro szykuje się ciekawy finał z dwoma faworytami i pięcioosobową grupą pościgową. Mam nadzieję, że będzie się działo.