Nie da się ukryć, z punktu widzenia kibica żużla weszliśmy w najnudniejszy okres. Drużyny ekstraligowe zakończyły już jakiś czas temu konstruowanie składów, więc obecnie do ofensywy ruszyły kluby z niższych lig, wybierając spośród zawodników, którzy zostali jeszcze na rynku. Do pierwszych treningów na krajowych torach pozostało jeszcze co najmniej półtora miesiąca, prezentacje klubów albo już się odbyły, albo zaplanowane są na marzec. Cóż więc robić?
Redaktorzy w różnego rodzaju publikacjach proponują wywiady z zawodnikami. Można się z nich dowiedzieć, że wszyscy będą walczyć i nikogo nie wolno skazywać na porażkę. Nawet przedstawiciele teoretycznie najsłabszych kadrowo drużyn mówią o szansach na play-offy, bo inaczej nie można. Właściwie co roku sytuacja się powtarza. Czasem zdarzyło się jakieś urozmaicenie nudy przez klan Pawlickich, ale na razie takie atrakcje raczej się nie powtórzą. Zdarzają się jednak perełki w tych nudnych i sztampowych rozmowach z żużlowcami. Można się dowiedzieć, że Tomasz Gapiński zmienił sposób przygotowań o 360 stopni, co ma przynieść zupełnie inny efekt. Nie wiem czy był świadomy co powiedział. Z kolei w Zielonej Górze nie wiadomo skąd powstał temat Pawła Hliba. Może ktoś wreszcie zauważył, że nie ma alternatywy dla drugiej linii? Problem w tym, że na rynku nie ma już zawodników mogących w sensowny sposób zastąpić Jonasa Davidsona czy Krzysztofa Jabłońskiego.
Sam Paweł jest przykładem dla chłopaków rozpoczynających przygodę z żużlem oraz trenerów, którzy ich prowadzą. Tyle, że jest to przykład zmarnowania talentu przez samego żużlowca. Bo to, że „Hipcio” smykałkę do żużla posiada jest dla mnie faktem bezspornym. Dobrze, gdy żużel przynosi radość, fajnie jest być luzakiem, ale na dłuższą metę bez pracy nie ma kołaczy, a ciężko jest nauczyć pracy nad sobą seniora, który do tej pory jakoś nie bardzo przykładał się do swoich obowiązków. Dla mnie punktem zwrotnym w jego karierze było przeniesienie się do Tarnowa. Podczas gdy jego macierzysty klub wegetował na zapleczu ekstraligi. młody chłopak z niezbyt rozwiniętym zmysłem samokontroli wszedł w świat największych gwiazd z Tomaszem Gollobem i Tony Rickardssonem na czele. I co? I nic, rzec można, bo nie dość, że „Jaskółki” nic nie zdobyły, to P. Hlib stał się kompletnie bezmyślnie jeżdżącym żużlowcem, który ponad wszystko cenił trzymanie gazu, niezależnie od tego czy dawało to jakiekolwiek pozytywne efekty. Wrócił do Gorzowa. I chociaż rok 2007 był dla niego pełen sukcesów indywidualnych, a Stal po pięciu długich latach powróciła wreszcie do ekstraligi, to ostatni juniorski sezon był już tylko wstępem do sportowego upadku.
Wiem, że w przypadku Pawła Hliba mogło chodzić wyłącznie o kontrakt warszawski z Falubazem, więc robienie hałasu wokół jego osoby uważam za kolejną próbę zaistnienia medialnego przez dobrze znaną wszystkim osobę. Przecież nawet w Gorzowie nie dano mu szansy na chociażby cień walki o skład. Zbyt dobrze go tam znają, a poza tym na chwilę obecną nie jest on gotowy do jazdy na tak wysokim poziomie ani pod względem sprzętowym, ani mentalnym. Koniec końców formalnie jednak wrócił do Gorzowa, ale tylko po to, żeby miał więcej czasu na klubu na znalezienie nowego klubu. Wątpię, żeby mógł w jakiś sposób zagrozić Tomaszowi Gapińskiemu czy nawet Adrianowi Gomólskiemu.
Przełom stycznia i lutego jest takim czasem, gdy nie bardzo jest okazja, aby wybić się w sposób pozytywny. Są tacy, którzy muszą czasem zaistnieć. W sumie może lepiej, że w sprawach, które nie mają większego znaczenia. A może rzeczywiście ktoś wreszcie spostrzegł brak rezerwowych?