We wrześniu ub. roku napisałem tekst „Spieszmy się cieszyć żużlem, tak szybko…”, w którym bardzo subiektywnie opisałem spustoszenie, jakie w międzynarodowym żużlu zrobiły wąskie grup ludzi, zarabiające prawdopodobnie całkiem niezłe pieniądze na tym upadającym sporcie. Mieli być zbawicielami speedwaya i promować czarny sport poprzez telewizję, a jaka jest rzeczywistość, to każdy sam może ocenić. Może i zawody SGP, SEC czy Speedway Ekstraligi oglądnęło w TV kilka osób więcej, ale finalnie mamy coraz mniej zawodników, coraz mniej ośrodków, coraz mniej zawodów i coraz większe koszty.
Nie zmieniam swojego zdania dotyczącego absolutnie destrukcyjnej roli głównych żużlowych cykli. Należy przy tym pamiętać, że właścicielem Indywidualnych Mistrzostw Świata jest FIM, właścicielem Indywidualnych Mistrzostw Europy jest FIM Europe, a właścicielem rozgrywek ligowych w Polsce jest PZM. Trudno przypuszczać, żeby działacze tych federacji nie wiedzieli jakie są skutki ich decyzji. Skoro wynajęli do organizacji zawodów SGP, SEC i Speedway Ekstraligi prywatne podmioty, mające absolutnie komercyjne podejście do rzeczywistości, to widocznie właśnie taki mieli cel. Zresztą patrząc na to, jak mocno trzymają się raz obranej drogi, a nawet rozszerzają zasięg sprzedawanych praw, to trudno uwierzyć, że chodzi im rzeczywiście o jakikolwiek rozwój speedwaya i powrotu do popularności tego sportu sprzed trzydziestu czy czterdziestu lat. Podsumowując kilkoma słowami ten wcześniejszy artykuł, wszystko wydaje się zmierzać do wyselekcjonowania bardzo elitarnej grupy zawodników (brak konieczności udziału w eliminacjach, dzikie karty, starty na ściśle ograniczonej liczbie torów), którzy mając budżety przerastające możliwości przypadkowych przybłędów, będą powoli stawać się prawdziwym cyrkiem objazdowym, gwarantującym emocje, bo tak mówi telewizja. A to co znamy dziś jako prowincjonalny żużel będzie będzie sobie żyło swoim życiem gdzieś na prowincji jako speedway czysto amatorski.
Myślę, że warto już na samym początku podkreślić, że żużel kiedyś był sportem może nie z najwyższej półki, ale na pewno z półki zupełnie przyzwoitej. Wydaje mi się, że gdzieś od momentu zakończenia przygody ze stadionem Wembley zaczął jednak stawać się rozrywką coraz bardziej prowincjonalną. Nie powstrzymały tego trendu ani finały rozgrywane w Amsterdamie czy Monachium, ani cykl Speedway Grand Prix, który miał być czymś w rodzaju Formuły 1. I rzeczywiście jest „czymś w rodzaju…”.
Nie chcę pisać o tym wielkim speedwayu, bo sam staram się go unikać. Ten wstęp można uznać za próbę wytłumaczenia mojego podejścia, choć tak naprawdę jest ono wynikiem stopniowego poznawania tego pięknego sportu – od bycia kibicem klubowym (myślę, że każdy fan żużla w Polsce od tego zaczynał), poprzez poznawanie imprez indywidualnych, juniorskich, do możliwości oglądania ścigania w lewo zagranicą i zachwycenia się lokalną tradycją organizowanych corocznie od wielu lat zawodów.
Od pewnego czasu niezmiennie najważniejszą dla mnie imprezą w sezonie jest długi weekend w Pardubicach, którego najważniejszą częścią jest oczywiście Zlatá přilba města Pardubic. Można powiedzieć, że przecież w Polsce mamy Memoriał Alfreda Smoczyka czy Łańcuch Herbowy Ostrowa Wielkopolskiego. Tak, to prawda. Różnica jednak polega na tym, że u nas takie turnieje albo traktuje się jako przedsezonowy sparing albo ustala się ich dokładny termin dopiero gdzieś pod koniec sezonu, w zależności od tego kiedy liga zakończy swoje zmagania. U nas to nie są priorytety, a często bywa, że tradycja przegrywa w walce o pieniądze z ligą i turnieje te raz są, bo tak, a raz ich nie ma, bo nie.
Przyznam, że jakiś czas temu odkryłem, że żużel jest sportem prowincjonalnym, ale to pojęcie wcale nie musi mieć negatywnego zabarwienia. Właśnie ta prowincjonalność nadaje pewnego charakteru, który może być oczywiście wyśmiewany, ale akurat mi ten charakter przypadł do gustu. Pozwalał przede wszystkim odpocząć – usiąść na trawie i zwyczajnie cieszyć się możliwością oglądania speedwaya. Taki piknikowy speedway. U nas jest on oczywiście obiektem kpin, choć w sumie śmieszne jest, że kibice prowincjonalnego sportu (tak jest on postrzegany przez mieszkańców dużych miast) wyśmiewają prowincjonalność innych kibiców speedwaya.
Bardzo spodobało mi się, że zagranicą zawody są organizowane przez grupę lokalnych pasjonatów, dlatego nie ma możliwości, żeby odbywały się w dni inne niż weekendy lub święta. Podobało mi się zaangażowanie w przygotowywanie turniejów raz lub dwa razy w roku, choć wszystko mógł zniweczyć deszcz, a nie było opcji przełożenia zawodów na inny termin. Podobało mi się, że właściwie w ciemno mogłem planować, że np. w pierwszą sobotę września o godz. 15:00 będą zawody na jakimś lokalnym torze w Niemczech, że w drugi weekend października jest austriacki weekend, a tydzień później będzie turniej w słoweńskim Krsko. I niemal w ciemno mogę zakładać godzinę rozpoczęcia.
Bardzo podobało mi się zaangażowanie lokalnej społeczności w bawarskim Neustadt/Donau, gdzie mieszkańcy pomagali w różnych rolach – od osób funkcyjnych po sprzedawców piwa. Albo w Mureck, gdzie byłem w 2019 roku i zjadłem pyszne, przygotowywane na stadionie sznycle. Wróciłem tam po trzech latach i wciąż te świeżutkie gorące sznycle moglem zjeść.
Tutaj muszę przerwać tą sielankową atmosferę, bo jeżdżąc trochę po różnych torach widzę, że to wszystko powoli się kończy, że ta prowincjonalność przegrywa w nierównej walce z wielkim speedwayem, podobnie jak wieś przegrywa z miastem. I nie chodzi wcale o mniejsze zaangażowanie tejże lokalnej społeczności, ale o brak zawodników, tudzież o wzrost kosztów organizacji zawodów. Ciężko zorganizować turniej, gdy nie ma w nim kto startować. Coraz częściej zdarza się, że w celu zachowania tej lokalnej tradycji zamiast szesnastu żużlowców w stawce jest ich dwunastu. Dzięki temu małe i średnie ośrodki jeszcze działają, choć wyrok na ten lokalny speedway jest już właściwie tylko kwestią czasu.
Przyznam, że za ten postępujący kryzys speedwaya, objawiający się coraz mniejszą liczbą zawodników i coraz większymi kosztami w żużlu obwiniałem w niemal 100% właśnie cykle SGP, SEC oraz Speedway Ekstraligę, a dokładniej tych, którzy na to wybiórcze niszczenie żużla pozwolili. Być może zmiana, która się dokonuje jest zupełnie naturalna, bo pewne trendy tak czy inaczej były nieodwracalne? Być może kwestie niezależne od środowiska żużlowego, czyli np. obniżanie dopuszczalnego poziomu hałasu czy przejmowanie terenów ze stadionami przez developerów robią tak wielkie spustoszenie, że działacze chcą zwyczajnie wyciągnąć ile się da ze sportu, którego i tak nie da się uratować? Nie wiem. Na takie pytania będzie można odpowiedzieć pewnie za jakiś czas. Niewątpliwie próba wyodrębniania wybranej grupy zawodników, nowe tłumiki i związany z nimi wyścig technologiczny dla wybranych, dobijają nasz ukochany sport. O ile tam, gdzie są pieniądze i telewizja można to jeszcze jakoś ukryć, to ten lokalny speedway umiera na naszych oczach.
I tutaj chciałbym dotknąć bardzo trudnego tematu, którego przez wiele lat zupełnie nie zauważałem. Przyznam, że bardzo mocno wyidealizowałem te właśnie lokalne struktury, bo naprawdę zakochałem się w prowincjonalnym speedwayu. W życiu mało jest jednak czarno-białych rzeczywistości. Okazuje się, że za upadek czarnego sportu w kilku krajach odpowiedzialne są właśnie te lokalne środowiska, rywalizujące o przychylność lokalnej centrali. Ciemniejsza strona prowincjonalności. Otrzeźwienie przyszło po zamknięciu toru w Nagyhalasz, który wcale nie musiał być zamykany. Kiedy okazało się, że prawdopodobnie policzone są także dni bardziej powiązanego z węgierską centralą obiektu w Debreczynie, to opadły mi ręce. A wszystko wyszło przecież z indywidualnych mistrzostw Węgier i Słowenii, które same w sobie była bardzo ciekawą inicjatywą, a które zakończyły się totalną kłótnią w słoweńskim, a potem także w węgierskim środowisku. Aktualnie mistrzostwa Słowenii rozgrywane są tylko w Lendavie, a niektórych imprez rozgrywanych w Krsko nie ma w ogóle w kalendarzu tamtejszej federacji. Jeśli dodamy do tego kłótnie pomiędzy ośrodkami w kilku innych krajach, gdzie speedway ledwo zipie oraz mocno skomplikowaną sytuację w Niemczech, to trudno dziwić się, że to wszystko wygląda tak, jak wygląda.
Nasz polski żużel i współpraca pomiędzy klubami wygląda na tym tle naprawdę przyzwoicie. Faktem jest, że u nas wszystko trzyma się na pieniądzach samorządów, Spółek Skarbu Państwa, taśmie klejącej, trytytkach i gumie do żucia, ale w wielu krajach nie ma tych odgórnych pieniędzy, a i z trytykami jest problem.
Wypada chyba zacząć podsumowywać ten artykuł. Ja nie mam wątpliwości, że zbyt dużo uwagi przykłada się aktualnie do szeroko pojętego zadowolenia kibiców, ale przecież kibice nie są konieczni do organizowania imprez żużlowych. Niezbędni są natomiast żużlowcy i to o nich powinno się przede wszystkim dbać. Aktualnie żużlowcy zbyt często wykorzystywani są wyłącznie jako pretekst do przyciągnięcia kibiców, szczególnie tych telewizyjnych. Ktoś może powiedzieć: „chwila – przecież żużlowcy zarabiają miliony i doprowadzają kluby do problemów z wypłacalnością”. Tak, ale to przede wszystkim polskie realia. Zresztą, skoro tak jest, to najwidoczniej bardzo ograniczona grupa zawodników może sobie zwyczajnie pozwolić na podwyższanie swoich żądań, a nawet ma na to nieoficjalne przyzwolenie. Skoro te żądania są realizowane, to najwyraźniej koszt opłacenia topowych zawodników jest kroplą w morzu tego, co zarabiają na tym interesie ci, którzy naprawdę stoją za cyklami SGP, SEC i Speedway Ekstraligą. Warto podkreślić, że dotyczy to tylko – jak napisałem wcześniej – bardzo mocno ograniczonej grupy żużlowców, mających większe praw niż reszta. Reszta boryka się z coraz większymi kosztami sprzętu, który jest coraz bardziej wyżyłowany, a tym samym wymaga częstych remontów. Jeśli do tego zwyczajni żużlowcy nie dość, że nie mają wsparcia swoich lokalnych działaczy, ale rzucane są im jeszcze kłody pod nogi, to trudno dziwić się, że ten mniejszy speedway jest aktualnie w takim, a nie innym miejscu.
Czy jest jakieś wyjście? Być może testowana klasa 500R, która ma obniżyć koszty szkolenia, będzie jakimś wstępem do szukania rozwiązania umożliwiającego udostępnienie sprzętu wytrzymującego cały sezon. Nie mam wątpliwości, że znalezienie dobrego rozwiązania jest możliwe, ale muszą tego chcieć przede wszystkim działacze FIM, a oni mają aktualnie zupełnie inne priorytety. Z drugiej strony szkoda, że zbyt często lokalni działacze, zamiast szukać oddolnych inicjatyw, wzajemnej współpracy i prostych, ale skutecznych rozwiązań, pokazują prymitywną twarz prowincjonalności i utrudniają rozwój tylko dlatego, żeby udowodnić swojemu lokalnemu środowisku, że mogą to zrobić.
Być może alternatywą będą stricte amatorskie turnieje, w których uczestniczyć będą wszyscy, którzy się do nich zgłoszą, wyciągając kilka razy w roku ze swoich garaży motocykle pamiętające sporo sezonów wstecz. Tak wygląda chociażby coroczna impreza w Lübbenau, w której udział w tym roku brali zawodnicy ocierający się o wielkie turnieje w long tracku, a jednocześnie totalni amatorzy w słusznym wieku i jeszcze słuszniejszej wadze, jeżdżący niejednokrotnie na starych tłumikach, co dobrze było słychać w parkingu. Pasjonatów nie brakuje i ludzie będą się ścigać dla przyjemności. Niektórzy robią to w ramach oficjalnych federacji, inni amatorsko. Jeszcze inni przesiadają się na flat tracki, które co prawda nie są tak spektakularne, ale za to dużo tańsze.
Być może sytuacja speedwaya wcale nie jest taka zła, skoro wciąż można na nim sporo zarobić? Być może to co się dzieje, z punktu widzenia działaczy FIM nie jest żadnym kryzysem, a po prostu etapem w rozwoju tego sportu? Oczywiście rozwoju rozumianego jako potencjału do zarabiania pieniędzy, gdzie swego rodzaju konsekwencją jest eliminacja pośredników, którzy do osiągania zysku się nie przyczyniają? Może wystarczy stworzyć warunki do wyszkolenia dwóch czy trzech dobrych zawodników w ciągu kilku lat w każdym kraju, zamiast organizować mistrzostwa kraju dla średniaków? Patrząc na to co się dzieje, to już wśród dzieci zaczyna się wyścig szczurów do zajęcia miejsca umożliwiającego wejście do elity, czyli w sumie wstępna selekcja na koszt rodziców. Tak czy inaczej wygląda na to, że ten lokalny, prowincjonalny żużel odchodzi powoli do muzeum, a lokalne obiekty stają się wciąż jeszcze żywymi skansenami.
Ciekawe jaki pomysł na przyszłość mają działacze FIM, gdyby nagle nastąpiło załamanie żużla w Polsce? To załamanie wcale nie jest takie niemożliwe i chyba najśmieszniejsze jest to, że wbrew przekonaniu kibiców w Polsce, ten międzynarodowy interes wcale mocno by na tym nie ucierpiał. A dopóki jest kraj, którego mieszkańcy z własnych podatków, tudzież Spółek Skarbu Państwa chcą fundować komuś dostatnie życie, to przecież nie można takim (tutaj miejsce na odpowiedni wyraz) tego zabronić.
I tym podsumowaniem, które nie wiem czy jest dobre czy złe, kończę ten tekst. Dziękuję za przeczytanie, jeśli ktoś dotarł do tego miejsca.