Wrocław

Stadion
Stadion Olimpijski
al. I. J. Paderewskiego 35
Tor
Długość: 352 m
Szerokość na prostych: 12 m
Szerokość na łukach: 15 m
Rekord
Tai Woffinden - 59,4 sek.
(16 sierpnia 2020 r.)

Wrocław jest pięknym miastem. W zasadzie wszystko da się tam znaleźć, może za wyjątkiem zamku. Pomijając jednak tę drobną niedoskonałość, jest to miejsce chyba kompletne. Można chodzić po wspaniałej starówce, wjechać na wieżę katedry i podziwiać panoramę miasta, można zabrać dzieci do zoo, żonę na romantyczny spacer po ogrodzie botanicznym albo japońskim, zobaczyć Panoramę Racławicką. W zasadzie najgorszym możliwym rozwiązaniem jest przyjechanie tu z grupą zorganizowaną i zaliczanie po kolei atrakcji turystycznych, bo jest to miejsce, gdzie, zabierając tę jedyną, najważniejszą osobę, można spacerować sobie godzinami i za każdym razem odkryć jakieś nowe ciekawe rzeczy.

Stadion olimpijski miałem okazję odwiedzić kilka razy. Dziwne było dla mnie, że po zakupie biletów (pierwszy raz spotkałem się z różnymi cenami w zależności od sektorów) trzeba było przejść jeszcze spory kawał drogi, aby dotrzeć na miejsce. Pamiętam, że mur otaczający obiekt kojarzył mi się trochę z jakąś warownią i przyznam, że obiekt dużo atrakcyjniej wyglądał z zewnątrz. W środku było tak zwyczajnie, choć w porównaniu z nim zielonogórski obiekt był co najwyżej stadionikiem. Parking widoczny dla kibiców, ogromna tablica świetlna, dziewczyny sprzedające piwo w puszkach, chodzące między sektorami – to na plus. Minus, to małe nachylenie trybun, spora odległość od toru i przede wszystkim beznadziejny owal wokół boiska piłkarskiego, skutecznie utrudniający jakąkolwiek walkę.

Pierwszy wyjazd było po tragicznej powodzi. Koledze ukradziono malucha, więc wybraliśmy się pociągiem. Podróż była jedną wielką niewiadomą, bo ze względu na kiepski stan torów często mieliśmy nieplanowane postoje na stacjach, gdyż tylko tam była możliwość minięcia się dwóch składów. Dojechaliśmy na pół godziny przed meczem, co wymusiło skorzystanie z taksówki. Zostaliśmy obwiezieni przez pół miasta pod pozorem objazdów. Już nie pamiętam ile razy przejeżdżaliśmy przez mosty, ale wtedy wydawało mi się, że chyba trochę za dużo. W każdym razie przyjemność kosztowała 60 zł, ale zdążyliśmy przed prezentacją. Atlas był w stanie kompletnego rozkładu, zarówno w sensie sportowym, jak i organizacyjnym. Wrocławianie spadali z hukiem z ekstraklasy, a mecz tylko ich pogrążył. Mimo tego na trybunach zasiadło całkiem sporo ludzi i widać było, że jest zapotrzebowanie na ten sport. Rozmawiałem z miejscowymi kibicami. Było w nich sporo żalu, wszak w latach 1993-95 dzielili i rządzili w polskiej lidze. Pretensje mieli szczególnie do Piotra Protasiewicza, że rok wcześniej opuścił klub, gdy pojawiły się problemy finansowe. Nazywali go niezbyt przyjemnie i nie będę tego cytował. Teraz musieli patrzeć jak ich drużyna przegrywa na własnym torze ze średniakiem. Tak po prawdzie, to słowo „przegrywa” nie oddawało skali problemu, skoro gospodarze dostali łomot 33:57. Z jakąż zazdrością patrzyli na juniorską parę zielonogórskich wychowanków. Grzegorzowie Kłopot i Walasek w pięknym stylu jadących parą w siódmym, juniorskim wyścigu. Warty podkreślenia jest fakt, że w Atlasie wystąpiło aż pięciu wychowanków (Waldemar Szuba, Krzysztof Zieliński, Bartłomiej Bardecki, Rafał Haj oraz Krzysztof Świder), co w dużej mierze tłumaczyło spore zainteresowanie. Miałem okazję zaobserwować na własne oczy mijankę na wrocławskim torze – Sławomir Dudek wykorzystał odejście od krawężnika Chris Manchestera (dla niezorientowanych dodam, że to Amerykanin).

Wracając piechotą ze stadionu poszliśmy zobaczyć jeszcze jak wygląda starówka. Widok umocnień z worków z piaskiem robił naprawdę wrażenie. Wielki szacunek dla mieszkańców, że uratowali zabytkowy Ostrów Tumski, choć odbyło się to kosztem innych dzielnic. Nad starówką dominowało echo koncertu, bo na Wyspie Słodowej grał Acid Drinkers. Pamiętam, że kiedy schodziliśmy z Mostu Grunwaldzkiego, leciał akurat numer „Pizza driver” z charakterystyczną solówką. Czuć było, że mimo wydarzeń sprzed niespełna dwóch miesięcy to miasto żyje i, co najważniejsze, jest w tym wszystkim jakaś radość.

Drugi wyjazd w 2003 roku miał być dowodem na siłę zielonogórskiej drużyny. Przez całą drogę zastanawialiśmy się czy mecz w ogóle się odbędzie, bo sypał śnieg na tyle mocno, że wszystkie samochody miały białe tablice rejestracyjne z przodu. Dodatkowo, kiedy wjeżdżaliśmy do Wrocławia mijaliśmy autobus z „kibicami” Falubazu. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że w międzyczasie okradli stacje benzynowe. Zakupiliśmy droższe bilety, w końcu byliśmy przyzwyczajeni do wysokich cen wejściówek i zajęliśmy miejsca na sektorze przy wejściu w pierwszy łuk. To co zobaczyłem na torze było dla mnie niemałym szokiem. W zasadzie można powiedzieć, że oglądałem mecz Atlas kontra Rafał Kurmański, jak że reszta tzw, drużyny przeszła obok pojedynku. Walki, jak to zwykle bywało we Wrocławiu, nie było, a wszystko rozstrzygało się na pierwszym łuku. Czułem się oszukany przez naszych gwiazdorów – Rafała Okoniewskiego, Piotra Śwista i Billy’ego Hamilla. To był wieczór, po którym odechciewa się kibicować takiemu zespołowi. Falubaz poległ z kretesem pomimo kontuzji Jarosława Hampela i słabsze formy Krzysztofa Cegielskiego.

W 2014 roku znów miałem okazję pojechać do Wrocławia i po raz pierwszy zobaczyć przybudowany tor. Rzeczywiście różnica jest spora. Szkoda, że wcześniej nie miałem ze sobą aparatu, bo zmiany byłyby wtedy widoczne gołym okiem. Z drugiej strony sam obiekt niewiele się zmienił. Może tyle tylko, że pojawiły się siedziska, jednak mury otaczające trybuny wyglądały dokładnie tak samo jak wcześniej. Troszkę straszyły zamknięte sektory zarośnięte trawą. Dziś ten stadion pomieści oficjalnie 20 tys. ludzi, a przecież jeszcze kilkanaście lat temu wchodziło tu dwa razy więcej kibiców. Żałuję trochę, że organizatorzy zawalili sprawę i spaprali zupełnie tor, więc tak naprawdę nie mogłem zobaczyć prawdziwych mijanek wynikających z walki, a nie błędów. Trudno. To co bardzo mi się podobało, to atmosfera. Kibice siedzą razem w szalikach swoich drużyn, a mimo to jest spokój. Lubię takie piknikowe podejście do żużla.

W 2015 roku z kolei już mało kto chciał zawody tu oglądać, bo trybuny z racji remontu pomieściły ok. 4 tysięcy kibiców, a sposób przygotowania nawierzchni odbierał jakąkolwiek radość z oglądania zawodów. W 2016 roku Sparta korzystała z obiektu w Poznaniu, a od następnego roku rozpoczął się niemalże szturm kibiców na odremontowany obiekt. Przebudowano też nieco tor i nie da się ukryć, że zyskały na tym rozgrywane tutaj widowiska. Przy prostej startowej pozostawiono mury dawnego Stadionu Olimpijskiego, ale nowa trybuna znajduje się niejako pomiędzy dawnym torem, a tymi starymi murami. Odwiedziłem obiekt w 2019 roku przy okazji Memoriału Tomasza Jędrzejaka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *