Rano drugiego dnia obudziły nas krzyki mew oraz wiatr od morza. Należało dostać się na dworzec autobusowy w Poole, żeby ruszyć w podróż do Londynu, a następnie do Ipswich. Przyjechały dwa autobusy – jeden miał napis Londyn, a drugi Londyn Heathrow. Teraz już wiem, że jeśli pojawia się wyłącznie nazwa brytyjskiej stolicy, to oznacza, że autobus jedzie do dworca London Victoria Coach Station.
Droga do Londynu, podobnie jak dzień wcześniej, była dość monotonna, bo takie też są tutejsze krajobrazy. Tyle że udało mi się w trakcie jazdy wypatrzeć za oknem czaplę nadobną. Na miejscu mieliśmy trochę czasu na spacer w okolicach dworca. Potem pobyt w poczekalni, która zdecydowanie nie należy do miejsc szczególnie wartych odwiedzenia i zasiedliśmy w autobusie jadącym do Ipswich. Zanim wyjechaliśmy z Londynu minęło dobre 1,5 godziny, co zawdzięczaliśmy dziwnemu tutejszemu zwyczajowi, czyli parkowaniu na ulicy. Przy okazji zobaczyliśmy jednak trochę budynków znanych z pocztówek. Po drodze oczywiście padało. Na szczęście na miejscu było sucho. Pomimo opóźnienia mieliśmy jeszcze dobre 3,5 godziny zapasu, który to czas spożytkowaliśmy na przejście się niektórymi zabytkowymi ulicami. Przyznam, że miasto ze swoją niezbyt wysoką zabudową i wypełnioną jachtami zatoką podobało mi się bardziej niż stolica. Zaskoczyła mnie duża ilość kościołów, a raczej budynków, które kiedyś pełniły funkcje sakralne. Najdziwniejsze było to, że właściwie wszystkie wyglądały podobnie.
W końcu przyszedł czas, żeby dotrzeć na miejscowy stadion. W przeciwieństwie do Poole, tutaj znajduje się on w lesie kilka kilometrów od centrum. Część drogi przebyliśmy piętrowym autobusem, a potem na całe szczęście mapa Google pokazywała prawdę, dzięki czemu przejście przez las rzeczywiście doprowadziło nas na Foxhall Stadium. Nie spodziewałem się specjalnie wielu kibiców i zostałem mocno zaskoczony ilością samochodów zaparkowanych przed bramą obiektu. Po wejściu zajęliśmy miejsce przy starcie, na trybunie podobnej do tej na stadionie Piratów. Byliśmy od toru odgrodzeni kratą, bowiem odbywają się tutaj także wyścigi samochodowe. Na potrzeby tychże postawiono na przeciwległej prostej trybuny na konstrukcji znanej z… rusztowań. Sam tor ma stosunkowo długie proste i bardzo krótkie łuki, co w sumie daje 285 metrów na jedno okrążenie.
Główną postacią turnieju był szanowny jubilat – Morten Risager. Zaprosił przede wszystkim swoich rodaków oraz kolegów z miejscowego klubu, dzięki czemu zebrał naprawdę interesujący skład. Dodatkowo przyjechał także wielki profesor z Oxfordu, czyli Hans Nielsen, a Chris Louis, Brian Andersen oraz Jeremy Doncaster stanęli pod taśmą i odjechali trzy wyścigi, z których dwa w świetnym stylu wygrał dawny mistrz tego toru. Przyznam, że możliwość obejrzenia w akcji takich żużlowców była swego rodzaju nagrodą za przebycie tylu kilometrów. Poza tym chyba nieprędko otrzymam szansę zobaczenia w akcji Gino Manzaresa (ulubieniec publiczności), Camerona Heepsa, Rohana Tungate’a, Ritchie Hawkinsa, nie mówiąc już o Scott’cie Camposie.
Zawody rozpoczęły się już praktycznie w nocy i okazało się, że oświetlenie nie wystarcza, aby zrobić dobre zdjęcia. Kilka fotek w trakcie biegów testowo cyknąłem, ale ISO 3200 jest aż nadto widoczne. Kamery też miałyby tu niemałe problemy i stąd wnioskuję, że raczej „Czarownice” nie mają w planach występów w Elite League. Szkoda, bo to klub z tradycjami.
Po turnieju pozostał powrót w nocy przez las, przejazd piętrusem do centrum, oczekiwanie na transport na lotnisko i przelot do Polski. O ile same zawody zarówno w Poole, jak i w Ipswich były bardzo fajne, to jednak do wielu rzeczy ciężko byłoby się przyzwyczaić. I nie chodzi mi bynajmniej o jazdę lewą stroną.