Morawskie miasteczko Březolupy było pierwszym celem mojego niedzielnego wyjazdu. Miałem okazję odwiedzić je w ubiegłym roku i… spodobał mi się tamtejszy obiekt, choć nie potrafię uzasadnić dlaczego tak się stało. Może dlatego, że tam wszystko jest takie proste i normalne?
Z domu wyjechałem o 6:15. Do przejechania miałem jakieś 450 km, ale na szczęście na drodze nie było żadnych nieprzyjemnych niespodzianek i na miejsce dotarłem zgodnie z planem, czyli niespełna dwie godziny przed rozpoczęciem zawodów. Zdążyłem spokojnie zobaczyć kilka zabytków (nie ma ich tu zbyt wielu) i zjeść obiad w „Restaurace u Zamku”. Březolupy pewnie nie znajdują się w żadnym przewodniku turystycznym, bo też niewiele mają w tym względzie do zaoferowania. Jadąc tu nie napotkałem na żaden drogowskaz kierujący do tego miasteczka. Co można zobaczyć? Przede wszystkim zamek, a raczej zameczek. I to… chyba tyle.
Stadion zlokalizowany jest w centrum Březolup, przy głównej drodze. Obiekt nie jest otoczony żadnym płotem. Zamiast kas stawianych jest kilka stolików, z których sprzedawane są bilety i programy. Są za to kulturalne toalety, a w trakcie zawodów każdy wejść do parkingu i zobaczyć jak zawodnicy przygotowują się do jazdy. Na prostych jest trochę miejsc siedzących, pamiętających lepsze czasy. Wzdłuż prostej startowej jest na tyle dużo miejsca, że można spokojne rozłożyć koc na trawie i oglądać zawody na leżąco.
Gdy wszedłem na obiekt zawodnicy właśnie szykowali się do odprawy, która odbyła się na murawie, na wysokości drugiego łuku. Niektórzy z żużlowców przyjechali chyba na ostatnią chwilę, bo wybiegali z parkingu jednocześnie się ubierając. Po odprawie na torze zaprezentowała się trójka adeptów miejscowej szkółki, a potem zawodnicy mieli możliwość poznania nawierzchni podczas próby toru. Potem prezentacja i pierwszy wyścig.
Tego dnia miałem jeszcze w planach baraż w Rybniku. Podczas zawodów w Czechach organizatorzy często nie spieszą się jakoś specjalnie, więc założyłem że fajnie będzie, jeśli uda mi się zobaczyć piętnaście wyścigów. Tymczasem wszystko szło tak sprawnie, że w dwie godziny, pomimo polewania toru w czasie każdego równania oraz dwukrotnego wyjazdu adeptów, udało mi się zobaczyć wszystkie dwadzieścia programowych biegów.
Po trzech turniejach walka o medale miała rozstrzygnąć między sobą trójka liderów klasyfikacji: Eduard Krcmar (41 pkt.), Josef Franc (41 pkt.) oraz Vaclav Milik (40 pkt.). Milik czterokrotnie był już mistrzem Czech (2012, 2014, 2015, 2016). Prowadził również w ubiegłorocznej klasyfikacji, ale z powodu kontuzji Fredrika Lindgrena został jako rezerwowy powołany na toruński turniej Speedway Grand Prix, dzięki czemu mistrzem został wiecznie drugi Josef Franc. Dlatego w tym roku zaplanowano finał w Březolupach na niedzielę, żeby uniknąć powtórki z ubiegłego roku. I bardzo dobrze, bo Vaclav Milik znów został powołany na Grand Prix Polski rozgrywane na Motoarenie.
Przyznam, że same zawody pod względem sportowym były ciekawsze niż się spodziewałem. To kolejny dowód na to, że nie potrzeba wielkich gwiazd – wystarczy w miarę wyrównana stawka. Emocje wynikały też z samej walki o medale. Krcmar już w V biegu nieoczekiwanie nie nawiązał nawet walki z nadzieją czeskiego żużla Janem Kvechem. W pewnym sensie odrobił jednak stratę pokonując po ciekawej obronie Vaclava Milika w X biegu. Szanse Edurada Krcmara podtrzymała porażka Josefa Franca z Vaclavem Milikiem w XIV wyścigu, która spowodowała, że przed ostatnią serią mieliśmy zachowane różnice punktowe sprzed rozpoczęcia zawodów. W XVIII wyścigu planowo wygrał Vaclav Milik, jednak do zdobycia mistrzostwa potrzebował porażki obu głównych konkurentów w ostatnim biegu. I dość nieoczekiwanie zarówno J. Franc, jak i E. Krcmar zostali pokonani na starcie przez doświadczonego Zdenka Simotę. Walka szła na całego. Franc zdołał wysforować się na prowadzenie, ale Krcmar przez długi czas jechał dopiero trzeci, starając się wyprzedzić chociażby Simotę. Ostatecznie zawodnik PK Plzen zanotował drugi tego dnia defekt i musiał odpuścić walkę z pretendentami do tytułu mistrzowskiego. Drugi raz z rzędu tytuł indywidualnego mistrza Czech zdobył Josef Franc.
Tak jak napisałem we wstępie, w miasteczku właściwie nie ma niczego ciekawego, obiekt jest jaki jest, stawka nie powala na kolana, a mimo to bardzo lubię tamtejszą, trochę leniwą i mocno piknikową, atmosferę. Jeśli będę miał okazję, chciałbym w przyszłości jeszcze tu przyjechać.
Póki co nie widać jakiegoś wielkiego przełomu w czeskim żużlu. Jest Vaclav Milik reprezentujący poziom pozwalający mu na walkę w międzynarodowych imprezach, choć ten sezon na pewno nie był dla niego zbyt udany. Oprócz niego są Josef Franc oraz Eduard Krcmar stanowiący krajową czołówkę. Potem kilku czeskich średniaków i tyle. Dobrze, że na horyzoncie pojawił się junior Jan Kvech. Siedemnastolatek ma naprawdę spory talent i mam nadzieję, że będzie mieć możliwość dalszego rozwoju. Oprócz niego jest jeszcze Petr Chlupac, aczkolwiek ten rudowłosy 16-latek ma duże wahania formy. Chciałbym, że jeszcze Patrik Mikel w przyszłym roku pokazał pełnię swoich umiejętności, bo będzie to jego ostatni sezon w gronie seniorów. Dobrze, że coś dzieje się w poszczególnych klubach w temacie szkolenia. Daje to nadzieję, że za kilka lat nasi południowi sąsiedzi będą mieć kilku nowych reprezentantów.