Poprzednio starałem się opisać prace mające na celu rozegranie turnieju w ramach eliminacji do przyszłorocznego cyklu Speedway Grand Prix. Skoro tor udało się doprowadzić do stanu używalności, to kibicom nie pozostaje już nic innego, jak usiąść na przyniesionych krzesełkach lub kocach albo znaleźć kawałek czegoś stabilnego na czym można usiąść. Zresztą, czy najważniejszy jest komfort oglądania?
Na postawione we wstępie pytanie odpowiem – zdecydowanie nie. Wszak w Polsce mamy wiele pięknych stadionów, na których jednak nie jest nam dane zobaczyć walki. Przyznam, że w Slangerup też nie spodziewałem się jakichś wielkich emocji, a okazało się, że był to jeden z lepszych turniejów jakie miałem okazję widzieć w ostatnim czasie. Jak to możliwe, że zawodnicy walczyli na torze? Przyczyn jest kilka. Odpowiedzialni za to są niewątpliwie organizatorzy, którzy należycie przygotowali tor, bo wiedzą jak zachowuje się ich własna nawierzchnia w określonych warunkach, a do tego mają odpowiedni sprzęt, co wcale nie oznacza dysponowania jakąś kosmiczną technologią.
Rozpoczęcie turnieju opóźniło się o całe pięć godzin. Kluczową kwestią było więc to, czy będzie się czym wydostać z tego miasteczka, a liczyć mogliśmy tylko na transport publiczny. Na szczęście okazało się, że autobus do Farum jeździ co godzinę, a pociąg z Farum do Kopenhagi co 20 minut. Zostało więc poczekać na obiekcie, oglądając przy okazji prace na torze. W tym przypadku te kilka godzin minęło całkiem szybko.
Chciałby poświęcić trochę miejsca samemu obiektowi. Dla kibiców dostępny jest wał ziemny na prostej startowej i pierwszym łuku oraz dosłownie jeden rząd na przeciwległej prostej, gdzie można oglądać zawody z wysokości dobrych kilku metrów. Całkiem fajne doświadczenie. Tym co zwraca uwagę zaraz po wejściu na teren obiektu jest banda składająca się, najogólniej rzecz ujmując, z płotu oraz słupków. Pomiędzy bandą a słupkami są opony przyjmujące energię ewentualnego uderzenia. Rozwiązanie proste, tanie i chyba całkiem skuteczne. Sam tor jest krótki, ale całkiem szeroki. Łuki są lekko podniesione, choć to nachylenie nawet w ramach jednego łuku nie jest jednolite. Dla kibiców oraz zawodników w murowanym budynku znajduje się bar, w którym można zamówić coś do zjedzenia i wypicia. Oprócz tego jest grill i kilka punktów gastronomicznych. Obok „dorosłego” toru znajduje się profesjonalny mały owal.
Przed zawodami nie było standardowej prezentacji. Zawodnicy wyszli zapoznać się z torem. Przeszli całe okrążenie spędzając oczywiście najwięcej czasu przy linii startu. Organizatorzy nie przygotowali żadnych specjalnych plastronów. Każdy jechał w tym czym dysponował. Brady Kurtz startował na przykład z leszczyńskim Bykiem, Niels Kristian Iversen miał Wikinga z Esbjergu, a Jewgienij Kostygows logo swojego łotewskiego klubu.
Ciężar gatunkowy turnieju dla kilku zawodników był ogromny, wszak odpadnięcie z eliminacji IMŚ oznacza indywidualnie de facto koniec sezonu już na jego początku. A przecież z szesnastki zawodników dalej przechodziło zaledwie trzech, więc sito było bardzo gęste. Kilku zawodników naprawdę szkoda, bo przyczynili się do stworzenia fajnego widowiska. Pechowcem niewątpliwie był młodziutki Brytyjczyk Dan Bewley, który już w swoim pierwszym wyścigu został wykluczony z powodu niewłaściwego… koloru kasku. Jego pokrowiec był żółto-czarny zamiast żółty. W kilku biegach pokazał jednak, że drzemią w nim spore możliwości. W XIX wyścigu pięknie rywalizował z Jacobem Thorsellem. Szwed ostatecznie zamknął rywala przy wejściu w ostatni łuk po czym chyba się rozkojarzył, bo uniosło mu przednie koło i zakończył zmagania upadając pod bandą jakieś 40-50 metrów przed metą. A trzeba dodać, że trzy punkty, które wydawały się prawie pewne, pozwoliłyby mu na walkę o trzecie miejsce z Nielsem Kristianem Iversenem. Ostatecznie wyścig wygrał D. Bewley przed swoim rodakiem Robertem Lambertem, któremu z kolei do wymarzonej walki o awans do GP Challenge zabrakło tego właśnie jednego punkcika.
Ponieważ w każdej przerwie między seriami wyjeżdżały dwa traktory – jeden drapiący nawierzchnię, a drugi zasypujący koleiny, więc z upływem czasu coraz więcej było luźnej nawierzchni. Ta luźna nawierzchnia była jedna zupełnie inna niż znana nam z polskich torów. Nie była tak sypka jak polskie nawierzchnie, a jednocześnie szpryca nie hamowała zawodników próbujących atakować swoich rywali.
Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć na własne oczy kilku zawodników. Nowozelandczyk Bradley Wilson-Dean zakończył udział w zawodach już w swoim drugim starcie, gdy podczas bardzo odważnego ataku na drugim łuku zahaczył tylnym kołem o dmuchaną bandę i został wyrzucony z motocykla. Na szczęście wstał o własnych siłach. Później na tymże drugim łuku podobnym atakami, ale skutecznymi, popisali się Mikkel Michelsen oraz Anders Thomsen, którego też miałem okazję po raz pierwszy oglądać. Bardzo przyzwoicie zaprezentowali się obaj Norwegowie. Młodszy z nich, czyli Lasse Fredriksen, ma całkiem spory talent i mam nadzieję, że będzie wciąż podwyższał swoje umiejętności.
Jak wiadomo, w turnieju triumfował Krzysztof Kasprzak i było to triumf jak najbardziej zasłużony. Widać było, że poza jedną wpadką zawodnik gorzowskiej Stali bardzo skutecznie realizował wcześniej założony plan, jadąc przede wszystkim tak, żeby kontrolować pozycje rywali, a jednocześnie móc nabierać prędkości. Spore opanowanie wykazał też sędzia Artur Kuśmierz, gdy w XVII biegu nie przerwał wyścigu po upadku Witalija Łyska. Ukrainiec ostatecznie zdążył zejść z toru kilka sekund przed nadjeżdżającymi rywalami.
Wyjazd jako całość był całkiem fajnym doświadczeniem. Z jednej strony miałem możliwość obserwowania procesu przygotowywania toru po oberwaniu chmury, kwestii zachowania się poszczególnych teamów w czasie, że się tak wyrażę, wolnym. Z drugiej – po raz pierwszy byłem w Danii i mogłem zapoznać się ze sposobem oglądania zawodów żużlowych i nie ukrywam, że akurat taka forma uczestniczenia w imprezie żużlowej mi osobiście bardzo odpowiada. Jednocześnie w trakcie zawodów, gdy zawodnicy jadą dla siebie, dla realizacji swoich ambicji sportowych, można porównać sobie ich zaangażowanie z tym, które znamy z naszych ligowych stadionów. Czasem różnice są tak wielkie, że przeciętny kibic ligowy mógłby nie wytrzymać tego szoku. Gdyby tak fani z Torunia mieli możliwość zobaczenia walki Jacka Holdera i Nielsa Kristiana Iversena, to chyba niejednego z nich szlag by trafił. Zresztą podobnie oszukani mogliby się poczuć kibice z Zielonej Góry, bo w sobotę Jacob Thorsell walczy dla siebie o awans do cyklu SGP, a dzień później snuje się po torze we Wrocławiu, przywożąc punkty jedynie „na trupach”. Tak to niestety wygląda i czasem trzeba zobaczyć to zjawisko na własne oczy, żeby w nie uwierzyć. Polska liga pewnie jest najbogatsza, ale na pewno nie zawsze jest najważniejsza. Dla niektórych właściwie jest tylko sposobem na zarabianie pieniędzy…