Po raz pierwszy miałem możliwość oglądania na żywo zawodów miniżużlowych. Okazją były Puchary Ekstraligi w podgorzowskim Wawrowie – najpierw indywidualny, a potem drużynowy. Ze względu na złe prognozy przeniesiono ten drugi (niedzielny) turniej na sobotę.
Na początek informacje o samym obiekcie. Pomysłodawcą klubu i współpatronem stadionu jest zmarły niedawno Bogusław Nowak. Drugim z patronów jest Janusz Woźny, który zadbał o kwestie formalne, aby miniżużel mógł się tutaj rozwijać. Tor ma 130 metrów długości, działa od 11 listopada 1998 roku (sam klub UŚKS Speedway Wawrów zaczął działalność w 1996 roku). Rekordzistą owalu jest zwycięzca sobotniego turnieju indywidualnego, czyli Michał Głębocki, który 8 czerwca br. przejechał cztery okrążenia w czasie 44,22s. Tamten przejazd musiał być z gatunku tych kosmicznych, skoro czasy w sobotę były o ok. 2 sekundy gorsze. Najbardziej znanym wychowankiem wawrowskiego toru jest oczywiście Bartosz Zmarzlik, który w sobotę zapewnił sobie piąty tytuł Indywidualnego Mistrza Świata.
Wiadomo jak pogodowo wyglądał piątek, więc jeszcze w sobotę rano sprawdziłem profil facebookowy „Młoda Stal”, żeby upewnić się czy zawody na pewno się odbędą. Takich pytań musiało więcej kibiców, bo była już tam przygotowana odpowiedź nie rozwiewająca wszelkie wątpliwości. Pozostało więc wsiąść do auta i przejechać niespełna 120 km dzielących mój dom od obiektu w Wawrowie.
Niewielkie wątpliwości pojawiły się na wysokości – nomen omen – Deszczna, gdy musiałem skorzystać z wycieraczek. Jednak po dotarciu na miejsce okazało się, że zarówno organizatorzy, jak i zawodnicy nic nie wiedzą o żadnych wątpliwościach i szykują się do turnieju. Dotarłem tam, gdy zawodnicy kończyli obejście toru, w trakcie którego Jacek Dreczka przedstawiał poszczególnych uczestników pierwszego turnieju. Było pochmurno, zimno i wietrznie, więc trzeba było w miarę sprawnie przeprowadzić tę imprezę. Uprzedzając nieco fakty można powiedzieć, że wszystko poszło ekspresowo, bo programowe 21 wyścigów odjechano w niespełna 100 minut, z kilkoma przerwami po upadkach i bodajże trzykrotnym równaniu toru.
W Indywidualnym Pucharze Ekstraligi udział brało 20 zawodników plus jeden rezerwowy. Program zakładał 20. biegów (każdy z uczestników startował po cztery razy) oraz finał z udziałem czterech najlepszych miniżużlowców. Procedura finałowa polegała na wyborze pola startowego poprzez podniesienie kola w odpowiednim kolorze, czyli tak jak to kiedyś wyglądało w cyklu SGP.
Całość była naprawdę ciekawa, szczególnie w drugiej części turnieju, gdy tor był już trochę mniej przyczepny. Najdłużej trwał wyścig XV, który musiano powtarzać dwukrotnie ze względu na dość groźne upadki. Dwa razy poszkodowanym był młody „Lew” Adam Syguda, a po drugim karambolu z zawodów (także tych drużynowych) musiał wycofać się lublinianin Marcel Dąbrowski.
Druga impreza rozpoczęła się od prawdziwej prezentacji. Pogoda nie straszyła już tak bardzo, choć wciąż wiatr dawał się we znaki. Jacek Dreczka już wcześniej zapowiedział, że każdy z zawodników będzie przedstawiać się sam, żeby kibice mogli poznać tembr głosu i charakter każdego z młodych śmiałków. I to był bardzo dobry pomysł, sprawnie i profesjonalnie przeprowadzony. Grzegorz Walasek każdemu uczestnikowi wręczał pamiątkę i wymieniał uścisk dłoni lub żart. Dlaczego akurat on? Bo formalnie organizatorem (płatnikiem) był Falubaz, choć tak naprawdę o wszystko zadbali ludzie z „Młodej Stali”.
W popołudniowym turnieju, czyli Drużynowym Pucharze Ekstraligi, udział wzięło siedem ekip, a zawody rozgrywano w klasycznym systemie parowym, czyli programowo było przewidzianych 21 wyścigów, Do tego doszło bodajże 5 biegów pokazowych, w których jechali zawodnicy spoza turniejowej stawki. Po raz kolejny potwierdziło się, że do ciekawego ścigania potrzeba wyrównanej stawki. W XV wyścigu spotkały się zespoły z Grudziądza i Wrocławia, które cztery wcześniejsze swoje biegi przegrały podwójnie i była to jedna z ciekawszych gonitw. Z kolei w starciu gigantów (Gorzów kontra Toruń) walki było tyle, że w niejeden ekstraligowym meczu nie ma takiego ścigania. A ponieważ zawodników „Aniołów” zanotował w wyniku tej walki upadek, więc kibice mogli powtórkę, w której znów nie zabrakło zwrotów akcji i wielkich emocji. Przyznam, że kilka wyścigów zdecydowanie wyznaczyło mi nowy sposób myślenia o miniżużlu.
Oprócz samego ścigania mogłem podejrzeć także pracę ekip, nastawienie młodych zawodników, oczekiwanie na otwarcie bramy i wyjazd z parkingu, przygotowanie na stracie, oczekiwanie na zielone światło, spojrzenie na zamek maszyny startowej i ruszenie do przodu „ile fabryka dała”. Te emocje są dokładnie takie same jak w dorosłym żużlu, a na pewno bardziej przeżywane są porażki, upadki, Nieraz pojawiają się łzy wcale nie z powodu bólu, a właśnie dlatego, że coś się nie udało.
Fajnie było też spojrzeć na twarze znane z torów żużlowych, dziś starszych już panów. Widać było komu praca z tymi dzieciakami sprawia autentyczną przyjemność, a kto przyjeżdża dlatego, że ma to zapisane w kontrakcie.
Miło było też spojrzeć na organizatorów, którzy wiedzieli, że zrobili dobrą robotę. I choć były to oficjalne zawdy pod patronatem PGE Ekstraligi, to można he było oglądać z uśmiechem na twarzy, bez spiny, bez komisarza toru, bez telewizji, siedząc na drewnianych ławkach, albo stojąc na trawie. Było tylko to, co jest niezbędne do żużla, czyli zawodnicy, tor, sprzęt, pasja i kawałek miejsca do oglądania. Wszystko inne na żużlu nie jest niezbędne.