Ostatni wyjazd w tym sezonie był planowany od dawna. Kluby z Krsko i Lonigo współpracują ze sobą, więc poprzestawiały pierwotne ustalenia, ale nie było wątpliwości – ostatni weekend października to wycieczka do Słowenii i Włoch. I jeszcze kilka dni przed wyjazdem wszystko wydawało się być dogadane.
Sprawdzałem prognozę na tydzień przed wyjazdem i nie było powodów do niepokoju. I nagle – bodajże we wtorek lub środę – pojawiły się informacje skrajnie niekorzystne dla włoskiego miasteczka. W ciągu trzech dni miało spaść grubo ponad 100 litrów wody na każdy metr kwadratowy, a opady miały skończyć się w niedzielę. Pojawiła się niepewność, ale Włosi opublikowali zdjęcia z przygotowań do tej czterodniowej ulewy. Na torze pojawiła się plandeka, choć ciężko było ocenić czy zda ona egzamin przy tak szerokich łukach i braku wcześniejszego doświadczenia organizatorów z tą formą zabezpieczenia.
Tymczasem Krsko wydawało się być bezpieczne. Coś tam miał w piątek popadać, ale w stosunku do włoskich problemów miał to być drobny deszczyk. Prognozy, jak to prognozy – mogą się zmieniać. Dla Lonigo zaczęło pojawiać się światełko w tunelu, bo niedziela i nawet kawałek soboty miały być już bez deszczu. Dopowiem tylko, że pomimo danych, które do nas docierały, nie było z naszej strony wątpliwości w kwestii wyjazdu.
I nagle jak grom z jasnego nieba pojawiła się piątek informacja, że odwołane zostały zawody w… Krsko. Powodem był zły stan toru po opadach deszczu, na dowód czego przedstawiono w profilu facebookowym klubu dwa zdjęcia, w tym jedno ze śladem buta w błotnistej mazi. Tak naprawdę, to niewiele z tych zdjęć wynikało, ale jakie to miało znaczenie, skoro zawodów i tak nie będzie? Wystarczyły jednak dwa krótkie kontakty i plany zostały szybko zmienione – jedziemy do austriackiego St. Johann im Pongau, a następny dzień do Lonigo, choć ta druga imprez wciąż była pod ogromnym znakiem zapytania.
W sobotę rano wyruszyliśmy z Wrocławia. Pogoda szału nie robiła. Po przekroczeniu granicy czesko-austriackiej przez wiele kilometrów nie było widać prawie żadnych krajobrazów, bo wszystko było przykryte niskimi chmurami. Po jakimś czasie mgła zaczęła powoli, ale stopniowo opadać. St. Johann przywitało nas już piękną pogodą. Trudno słowami opisać ten widok, ale skaliste szczyty Alp widoczne w oddali były wielką nagrodą za wytrwałość. To jest coś tak zwyczajnie pięknego, że życzę każdemu, nie tylko kibicowi żużla, żeby miał możliwość choć raz popatrzeć na stadion w tym austriackim miasteczku na tle gór.
Zawody w St. Johann właściwie miały niewiele wspólnego z samym speedwayem, który był tak jedynie w formie pokazowej. Tak naprawdę jedenastu ścigało się w zawodach flat track, a potem przesiadali się na motocykle crossowe i jechali w drugiej konkurencji. Do tego były trzy zespoły sidecarowe, dwóch żużlowców i piątka dzieciaków jeżdżąca na różnorodnych motocyklach, w tym nawet na motocyklu do trialu z dospawanym ogromnym hakiem.
Co ciekawe, obu żużlowców, czyli Daniel Gappmaier i Dominik Werkstetter, jeździli także na motocyklach do flat tracka i motocrossu, więc występów mieli sporo. Flat track dostarczył sporo emocji, bo niejednokrotnie łokcie szły ruch i nie było odpuszczania. Ewidentnie zawodnicy przyjechali się pościgać, bo sprawia im to niesamowitą przyjemność. Tor w St. Johann nie należy do najszerszych owali, więc jedenastu gości na torze robi tam wrażenie. Raz zdarzyła się sytuacja, gdy D. Gappmaier po uślizgu uciekał z toru za bandę. Upadków kilka się zdarzyło, ale nikt nie był wykluczany, a jedynie cofany na linię za trzema rzędami pół, niczym w Formule 1.
Po zapadnięciu zmroku zrobiło się dość chłodno, ale na szczęście miałem ze sobą czapkę zimową, która bardzo się przydała. Oczywiście w żaden sposób temperatura nie była przeszkodą w wypiciu kilku w dobrym towarzystwie. Piw, które w magicznym plecaku Wiktora zostały bardzo dobrze schłodzonych – ani za słabo, ani za mocno. Akuratnie w sam raz.
Bardzo fajna impreza, bez wielkiej spiny, z możliwością wejścia na tor przed zawodami, z możliwością chodzenia po parkingu w trakcie zawodów. Dodać warto, że organizatorzy chcieli zorganizować turniej żużlowy, ale nie dostali zgody austriackiej federacji, stąd jedynie forma pokazowa, czyli starty we dwóch, dwa razy po dwa okrążenia w trakcie jednego wyjazdu na tor. Ważne, że ten tor żyje, bo różne informacje docierały do kibiców.
Po zawodach przejazd na nocleg, spanie, śniadanie, rano powrót do samochodu i kolejne ponad 400 km do przejechania z nasłuchiwaniem informacji o zawodach w Lonigo. A że nie samym żużlem człowiek żyje, więc po drodze jeszcze krótka wizyta w Lignano, czyli włoskim kurorcie nad północnym Adriatykiem. Plaża, spacer, kawa z ciastkiem i… osy 🙂 Nieoczekiwanie zrobiło się ciepło i słonecznie, co zresztą bardzo pasowało do okoliczności.
W drodze do Lonigo chmury jednak zaczęły się pojawiać, niektóre nawet niespecjalnie przyjemne, ale na szczęście odpływały w innym kierunku. Dość nieoczekiwanie na profilu włoskiego klubu pojawił się oficjalna informacja, że zawody mają zostać rozegrane zgodnie z planem. Potem pojawiła się kolejna oficjalna informacja o godzinnym przesunięciu treningu i zawodów, a następnie okazało się, że FIM Europe ma swoje informacje, zgodnie z którymi trening został odwołany, na torze trwają prace, a godzina rozpoczęcia nie była dokładnie określona. Tak naprawdę stan toru mogliśmy ocenić dopiero po wejściu na obiekt, czyli kilka minut po godzinie 15:00.
Spora warstwa nawierzchni została wcześniej ściągnięta ciężkim sprzętem na murawę. Proste wyglądały bardzo dobrze, podobnie jak 30% łuków od wewnętrznej strony. Dalej widać było, że ciężarówka będąca pewnie rezerwową polewaczką zostawiała głębokie ślady i szczególnie na pierwszym łuku sprawa nie wyglądała zbyt optymistycznie. Trzeba jednak oddać organizatorom, że zrobili wielką robotę, bo po ulewach, których ślady widać było na okolicznych polach, przygotowanie tego toru graniczyło z misją niemożliwą do zrealizowania.
Na trybunach pojawiło się bardzo dużo kibiców, przede wszystkim Włochów. Wydaje się, że sporo kibiców z Polski nie wierzyło w możliwości organizatorów i odwołało wyjazd, póki jeszcze można było bezpłatnie zrezygnować z noclegu. I wszyscy oczekiwaliśmy co będzie dalej. Spiker komunikaty mówił wyłącznie po włosku. Po jednym z nich pojawiły się gwizdy, ale nikt nie wychodził ze stadionu, więc nie dotyczył on odwołania zawodów. Okazało się, że trzeba było poczekać pół godziny na trening, który jednak miał się odbyć, a który rozpoczął się obejściem toru przez zawodników. Dodam tylko, że ewentualny drugi termin zakładał rozpoczęcie zawodów w poniedziałek o godz. 19:00, bowiem klub w tygodniu ma pozwolenie od miasta na organizowanie imprez dopiero od tej godziny. Jak się dowiedzieliśmy, powodem są korki, które i tak są ogromnym problemem i nie ma sensu tego problemu powiększać.
Pierwsi do jazd treningowych wyjechali Brytyjczycy, potem Włosi, potem Polacy. Następnie równanie toru i kolejne cztery ekipy. Wszystko to trwało i ciężko było wyciągnąć jakieś wnioski, bo niemal wszyscy jechali tą samą ścieżką. Ostatecznie ok. 17:10 rozpoczęła się prezentacja na włoskich skuterach. To był rewelacyjny pomysł organizatorów. Na torze pojawiły się Vespy i Piaggio i gęsiego zrobiły rundę, dzięki czemu wszyscy kibice mogli zobaczyć bohaterów wieczoru. I w końcu ruszył pierwszy bieg. Były spore obawy jak zachowa się tor trochę dalej od krawężnika, jak będzie wyglądała walka w pierwszym łuku. Jakoś poszło. Zawodnicy uważali, starali się jechać kilka metrów od krawężnika i stopniowo trochę szerzej wychodzić z łuków. Zdarzały się momenty, gdy żużlowcami miotało, ale generalnie było to jakoś kontrolowane. O dziwo, większe problemy uczestnicy turnieju mieli w drugim łuku. Ten pierwszy powoli się odsypywał i dawało się go dobrze przejechać, choć krył w sobie kilka niespodzianek.
Jeśli chodzi o same zawody, to rewelacyjnie rozpoczął je Jesse Mustonen, który po dwóch startach miał komplet punków, a Finowie w sumie aż 8 oczek na swoim koncie. Duńczycy i Polacy jechali swoje, choć rywale z kraju Hamleta byli skuteczniejsi. Powoli rozkręcali się Brytyjczycy, u których świetną zmianę dał Leon Flint. Włosi, a dokładniej Paco Castagna, robili wiatr na torze, ale bez Nico Covattiego ciężko było rywalizować, gdy Nicolas Vicentin nie pokonywał rywali. W trzeciej serii mocno się pozmieniało. Finowie chcieli powalczyć ze swoimi skandynawskimi rywalami z górnej półki, ala najpierw Antti Vuolas, a potem także Jesse Mustonen wjechali w taśmę. Z kolei Polacy dość nieoczekiwanie przywieźli tylko remis w starciu ze słabymi Niemcami, po upadku Bartka Kowalskiego przy wyjściu z pierwszego łuku. Warto jednak podkreślić, że Polak wstał i dojechał ambitnie do mety, za co należą mu się słowa uznania.
Wcześniej Paco Castagna bardzo chciał nawiązać walkę z Duńczykami, ale skończyło się upomnieniem za lotny start, co później miało swoje konsekwencje. Ciekawy był pojedynek polsko-niemiecki. Najpierw przy wejściu w pierwszy łuk upadł Bartłomiej Kowalski, ale sędzia zarządził powtórkę w pełnym składzie. Zawodnik Sparty Wrocław w powtórce rozegrał pierwszy łuk zupełnie inaczej. Wypuścił się środkiem toru, co dało mu dużą prędkość i pewne prowadzenie. Za nim na przeciwległej prostej Norick Blödorn wyprzedził Mateusza Cierniaka, ale Polak odbił drugą pozycję już na drugim łuku i dowiózł ją pewnie do mety. B. Kowalski podobne rozwiązanie zastosował także w potyczce z Finami i znów okazało się ono skuteczne. M. Cierniak do końca musiał uważać na walczącego J. Mustonena, który ostro zaatakował przy wyjściu z ostatniego łuku, a wpadając w jakąś koleinę stracił na chwilę kontrolę nad motocyklem i mocno uderzył w rywala. M. Cierniak jednak twardo jechał swoim torem i dowiózł drugie miejsce.
Generalnie liczyły się już tylko trzy zespoły: Duńczycy, Polacy i Brytyjczycy. Duńczycy spotkali się z Brytyjczykami w biegu XV i zostali zaskoczeni przez rywali w pierwszym łuku. Ramus Jensen nic jednak nie wiedział o problemach z torem. Rozprawił się z rywalami w fenomenalny sposób i w pierwszy łuk drugiego okrążenia wchodził już na prowadzeniu. Duńczycy przywieźli jednak tylko remis, co otwierało szansę dla Polaków. Ostateczne starcie nastąpiło w biegu XX. Rasmus Jensen znów pojechał twardo, ale bardzo pewnie i wyprzedził B. Kowalskiego. Polacy starali się walczyć, ale przegrali w tym biegu 2:4, przez co mieliśmy bieg dodatkowy o srebrny medal.
Dwóch zawodników, dobry start B. Kowalskiego, ambitna pogoń Toma Brennana i jego niewiarygodne wyjście na jednym kole z pierwszego łuku ostatniego okrążenia, gdy wydawało się, że zakończy sezon upadkiem. Nie dość, że nie upadł, to pognał dalej, ale Polaka już nie doścignął.
W sumie bardzo fajne zawody na bardzo wymagającym torze, który nawet samą swoją geometrią i specyfiką może sprawiać problemy. Wszyscy zakończyli te zawody cało i zdrowo i to było najważniejsze.
Cóż pozostało. Pizza w restauracji, wieczorne Polaków rozmowy przy piwie, spanie, śniadanie i powrót do domu. Rano przez otwarte okno wpadały dźwięki śpiewających ptaków, jakby to była wiosna, a nie jesień. Jakby sezon miał się właśnie rozpoczynać. Tymczasem było to zakończenie sezonu. Piękne zakończenie…
Bardzo dziękują Krzyśkowi i Wiktorowi za wspólną wycieczką, za możliwość spotkania z ciekawymi ludźmi, za to, że mogłem dowiedzieć się sporo o żużlu i jeszcze więcej o różnych innych sprawach, bo przecież nikt z nas nie żyje samym żużlem. Dziękuję 🙂