Długo nie mogłem zebrać się do pisanie tego artykułu, chociaż zacząłem trzy dni temu. Pewnie tak jak wielu kibiców speedway’a, również ja wciąż nie mogę uwierzyć w to co się stało w niedzielę we Wrocławiu. Czasem mam wrażenie, że to jakaś pomyłka. Niestety jest to prawda. Pomimo stosowania wielu zabezpieczeń, które dość mocno ograniczyły ilość groźnych urazów, ten sport jest jednak wciąż bardzo niebezpieczny.
Oglądnąłem kilka razy ten wypadek i trudno byłoby udowodnić, że główną jego przyczyną był stan toru. Jest tam jednak dziwny moment, gdy Lee odpuszcza gaz, a mimo wszystko nie jest w stanie uniknąć zahaczenia o tylne koło motocykla Tomasza Jędrzejaka. Co więcej, nie uderza w deflektor czy oponę, ale niemal w środek tego koła. Nie chce mi się wierzyć, żeby tak dobrze wyszkolony i doświadczony zawodnik mógł popełnić taki błąd. Właśnie ten ułamek sekundy jest dziwny, bo przecież Lee Richardson dysponował świetną techniką, raczej nie wciskał się tam, gdzie nie było miejsca, a mimo wszystko doszło do wypadku. Myślę, że przewidział próbę zamknięcia drogi przez „Ogóra”, jednak z jakiegoś powodu nie udało mu się uniknąć kontaktu. I ta chwilka pozostawia mi wiele niewiadomych. Zawodnicy jadą na milimetry, ale wiedzą przecież, że wyjście z łuku jest jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na torze, bo zahaczenie o koło rywala powoduje całkowitą lub częściową utratę panowania nad maszyną i uderzenie w twardą bandę bez możliwości kontrolowania upadku. Podobnie wyglądał chociażby wypadek Andrzeja Szymańskiego, który doznał wówczas bardzo poważnych obrażeń i do dziś jeździ na wózku inwalidzkim. Jak przewrotny jest los. Gdyby w tym momencie Fredrik Lindgren był o kilkadziesiąt centymetrów bardziej z przodu, to nic by się nie stało. Można gdybać. Tak niewiele brakowało…
Przy okazji tego wypadku na pewno wróci temat nowych tłumików, bo były przecież głosy, że odpuszczenie gazu nie powoduje zatrzymania motocykla, co jest dość sporą zmianą w stosunku do starych wydechów. Tyle, że przez cały ubiegły rok właściwie nie było z tym problemów. Myślę, że przy dużej ilości startów zawodnicy poznali zachowanie się motocykli i na tej podstawie raczej skłaniałbym się do opinii, że to nie nowy tłumik był przyczyną wypadku. Wyraźnie widać, że chwilę przed uderzeniem w tylne koło rywala, motocykl Lee Richardsona nieco podniosło i od tego zaczęło się całe nieszczęście. Wydaje mi się, że to miejsce powinno zostać bardzo dokładnie sprawdzone przez biegłych, bo tam tkwi rozwiązanie problemu.
Kiedy podane zostały przyczyny śmierci „Rico” przypomniał mi się wypadek Andrzeja Zarzeckiego. Tamten karambol wyglądał strasznie. Początkowo dużo gorzej przedstawiała się sytuacja Maciej Jaworka, który miał złamany kręgosłup, na szczęście bez powikłań neurologicznych. Andrzej w karetce odzyskał przytomność i pomimo przebitego płuca wydawało się, że wszystko będzie dobrze, bo przecież przez dwa dni był w szpitalu pod opieką lekarzy. Leżał na oddziale płucnym, ale został przeniesiony na inny, bodajże na intensywną terapię, a tam okazało się, iż nastąpił krwotok, którego nie udało się już powstrzymać. Różne były opinie kibiców. Faktem jest, że prokuratura nie znalazła podstaw do postawienia komukolwiek zarzutów. A wystarczy obejrzeć ten karambol, żeby zobaczyć jak wyglądał wtedy tor, choć był to tylko rozpoczynający sezon sparing z Unią Leszno.
Wracając do Lee Richardsona, to podobnie jak w przypadku innych Anglików, w pewnym momencie także jego kariera stanęła w miejscu, a nawet nieco jakby się cofnęła. Pamiętam jego jazdę jeszcze w barwach ZKŻ Zielona Góra i wówczas prezentował bardzo ofensywny styl jazdy, poparty doskonałą techniką. Potrafił zaatakować zarówno przy kredzie, jak i pod bandą. Dlaczego nie osiągnął znaczących sukcesów na seniorskiej arenie międzynarodowej? Nie wiem. Od strony czysto sportowej potrafił wszystko, ale chyba zabrakło mocnej psychiki. Czołówka mocno uciekła, a sprzętowo stała się wręcz nieosiągalna. Po wypadnięciu z cyklu SGP nie udało się już tam Brytyjczykowi powrócić.
Początek tegorocznego sezonu w Polsce był daleki od oczekiwań jego i kibiców. To, że ani razu nie przyjechał na miejscu lepszym niż trzecie na pewno nie poprawiało humoru „Rico” i nie wzmacniało jego pewności siebie. Podobno treningi wskazywały, że idzie ku lepszemu, ale z drugiej strony do składu miał powrócić przecież Joonas Kylmaekorpi, więc ktoś musiałby grzać ławę. Myślę, że Lee dużo lepiej czuł się u siebie, na Wyspach, bo w Lakeside Hammers był przecież jednym z filarów, podczas gdy w Rzeszowie musiał walczyć o miejsce w drużynie.
Przeszukałem moje zdjęcia i kilka z udziałem Lee Richardsona udało mi się znaleźć. Nie mogę uwierzyć, że nie będzie już szansy na następne…
Grand Prix Challenge, Zielona Góra – 14.09.2008
Stelmet Falubaz – PGE Marma Rzeszów, Zielona Góra – 6.07.2011