Finał Drużynowych Mistrzostw Świata Juniorów był jedną z najlepszych, a można nawet najlepszą, tegoroczną imprezą. Jej poziom sportowy zadowoliłby nawet najwybredniejszych kibiców, choć przecież trudno porównywać poziom Polaków i Czechów czy Australijczyków. A jednak. Zarówno walka o pierwsze, jak i o trzecie miejsce była bardzo zacięta, a na torze wszyscy starali się po prostu zdobyć jak najwięcej punktów.
Nie wiem jak organizatorzy to robią. Gdy wyjeżdżaliśmy pogoda nie była przesadnie korzystna. Tymczasem w Pardubicach tradycyjnie świeciło słońce, a na przeciwległej prostej można było siedzieć nawet w krótkim rękawku. Początkowo wydawało się, że Polacy bez większego problemu rozstrzygną zawody na swoją korzyść, a tymczasem skuteczne wykorzystanie Michaela Jepsena Jensena jako „jokera” w XIII wyścigu przez Duńczyków dało im na powrót szanse na walkę o złoto. W kolejnych dwóch biegach nasi najgroźniejsi rywale nadrobili po „oczku” i rywalizacja polsko-duńska rozpoczynała się od nowa. Potem co prawda Patryk Dudek znów wyprowadził naszą reprezentację na dwupunktowe prowadzenie, ale ostatnia seria należała już do rodaków Hamleta, choć nie da się ukryć, że Polacy trochę im zadanie ułatwili. W XVIII wyścigu bardzo ciasno przy krawężniku pod Piotra Pawlickiego wszedł Mikkel Bech Jensen, a leszczynian wypchnięty na środek toru upadł, choć z trybun wyglądało tak, jakby nie musiał tego robić. W następnej gonitwie „Duzers” starał się jak mógł, ale w pierwszym łuku Eduard Krcmar uparł się na wywiezienie jak najszerzej aktualnego mistrza świata juniorów i… mogliśmy już liczyć wyłącznie na cud, czyli triumf Pawła Zmarzlika przy zerze Niclasa Porsinga. O ile gorzowianin wywiązał się ze swojego zadania w stu procentach, to Duńczyk pilnował jednego punktu jak największego skarbu, a po zakończeniu wyścigu pofrunął do góry podrzucany przez całą ekipę.
Oglądając na żywo zawody miałem wrażenie, że nasi najwięksi rywale technicznie jednak przewyższają Polaków umiejętnościami. Wychowanie na duńskich agrafkach najwyraźniej przydaje się także na długich i szerokich owalach kontynentalnych. Ciekawostką była ekipa „Kangurów”, którzy poza Darcy Wardem właściwie w ogóle nie startują na tego typu obiektach. Dla nich przejechanie czterech okrążeń jest równoznaczne z dystansem pięciu, a czasem nawet sześciu kółek na Wyspach. I rzeczywiście, często Australijczycy przyzwoicie prezentowali się na początku wyścigu, żeby pod koniec całkiem stracić impet. Z kolei Czesi prowadzeni przez swojego lidera Vaclava Milika (zdobył dwa razy więcej punktów niż pozostała trójka razem wzięta) jakoś dali radę wywalczyć brąz, choć duża w tym zasługa… menadżera drużyny z Antypodów, Marka Lemona, który najpierw chciał wykorzystać „jokera” mając tylko pięć punktów straty do liderów, a w rezultacie Darcy Ward miał przywieźć podwójną zdobycz w wyścigu, w którym i tak miał programowo pojechać. Problem w tym, że przyjechał trzeci, bo trafił na najskuteczniejszych przedstawicieli pozostałych drużyn.
Paradoksem całej tej rozgrywki było to, że Polacy zajęli wszystkie miejsca na podium Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów, podczas gdy najlepszy z Duńczyków był dopiero piąty.