Międzynarodowe Mistrzostwa Czech Par – Slany

W ramach wycieczek po różnych torach znów udałem się do Czech, a konkretnie do Slanów – piętnastotysięcznego miasteczka położonego ok. 30 km na północny zachód od Pragi. Byłem tam w 2002 roku podczas Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów, ale wtedy jakoś nie wszystko dobrze zapamiętałem. A poza tym nie miałem ze sobą aparatu. Cieszę się, że wycieczka się udała, bo pojechałem sam, a do pokonania miałem w sumie ponad 600 km.

Podróż minęła zgodnie z planem, więc na miejscu byłem jeszcze przed godziną 15, żeby przy okazji trochę zwiedzić miasto. Już na pierwszy rzut oka widać, że miejscowość ma dość długą historię, a do dziś zachowały się takie pamiątki jak XIV-wieczny kościół św. Gotarda, brama Velvarska z połowy XV wieku, położony na wzgórzu kościół Najświętszej Trójcy z II połowy XVI wieku czy renesansowy Modletický dům, w którym obecnie mieści się Browar Antoš. Oprócz tego jest bardzo przyjemny rynek z ratuszem. Więcej nie zdążyłem zobaczyć.


Droga na stadion jest oznakowana, więc przy odrobinie szczęścia da się tutaj trafić bez większego problemu. Jako że prezentacja miała rozpocząć się o godz. 16:30, więc przyjechałem nieco wcześniej, żeby spokojnie zając sobie miejsce na parkingu i zrobić kilka zdjęć samego obiektu. Zdziwiłem się nieco, bo było już trochę ludzi, przy czym większość siedziała sobie w zaimprowizowanym ogródku, pijąc oczywiście złocisty napój. Przy okazji stwierdziłem, że bardzo fajnie widać stąd panoramę miasta, ze wspomnianym kościołem na wzgórzu oraz położonym jeszcze wyżej ogromnym budynkiem, który okazał się być… szkołą podstawową. Zawody można oglądać wyłącznie z prostej startowej, przy której znajduje się spora kryta trybuna, a pod nią kilka rzędów ławek. Te ławki na pewno pamiętają zawody z 2002 roku. Zresztą niewiele się tu zmieniło za wyjątkiem wyremontowanych toalet. Dalej wokół toru rosną topole, które 13 lat temu były punktem rozpoznawczym, bo przecież wtedy nie dało się jeszcze korzystać ani z map Google, ani z żadnej nawigacji.

Tor jest dość długi, bo ma 385 metrów. Ponieważ było bardzo gorąco zastanawiałem się jak organizatorzy poradzą sobie z przygotowaniem nawierzchni. Tymczasem wysłali aż dwie polewaczki, które całkiem dobrze poradziły sobie z problemem. Nadchodziła pora rozpoczęcia imprezy, a z parkingu słychać było raczej nieśmiałe rozgrzewanie motocykli. Nie ukrywam, że ze względu na dość długą podróż powrotną byłem zainteresowany sprawnym przeprowadzeniem zawodów. Niestety, o 16:40 rozpoczęła się próba toru, ok. 17:10 prezentacja, a pierwszy wyścig wystartował dopiero o 17:26, czyli z niemal półgodzinnym opóźnieniem.


Same zawody były średnio interesujące, głównie ze względu na ogromne różnice w sile poszczególnych par. System jest nieco zagmatwany, bo dziesięć drużyn jest podzielonych na dwie grupy, w których pary jadą każdy z każdym. Po dwie najlepsze ekipy z każdej z grup jadą w półfinałach, a potem mamy jeszcze dwie ostatnie gonitwy – o trzecie miejsce i oczywiście finał. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że Czesi nie mają wystarczająco wielu zawodników, żeby stworzyć w tym systemie interesujący turniej. Jeśli dołożymy kontuzje Filipa Sitery i Hynka Stichauera, to okazuje się, że trzy pary (a właściwie dwie i pół, bo nie dojechał Marcel Kajzer) jakoś nie pasują do walki o mistrzostwo. W ten sposób dwadzieścia wyścigów jest tylko po to, żeby formalnie dojść do tego, co musi się zdarzyć. I nie chodzi mi tu o krytykę kogokolwiek czy czegokolwiek, ale jeśli pod taśmą stają osamotniony Krzysztof Nowacki czy Michal Skurla wraz Patrikiem Mikelem, a przeciw nim jadą Vaclav Milik oraz Ales Dryml lub Sebastian Ułamek oraz Eduard Krcmar albo odpowiedniki z drugiej grupy, czyli Michal Tomka – Jaroslav Petrak vs Matej Kus i Josef Franc, to takie „pojedynki” nie mają po prostu sensu i zwyczajnie nadwyrężają wizerunek mistrzostw.

W drugim wyścigu mieliśmy klasyczny czeski film. Od krawężnika ustawili się Matej Kus (C), Tomas Suchanek (B), Josef Franc (N) oraz Patryk Malitowski (Ż). Franc dotknął taśmy i został cofnięty o 15 metrów. Pozostali chcieli zająć swoje miejsca na starcie, ale… ponieważ winowajca (kask niebieski) stał pod bandą, więc automatycznie Kus został przestawiony na pole B, Suchanek na A, a Malitowski na C. W powtórce na pierwszym łuku przewrócił się Malitowski i został wykluczony. Przy kolejnym podejściu Suchanek i Kus nauczeni doświadczeniem ustawili się odpowiednio na polach A i B, Franc oczywiście pod bandą, 15 metrów z tyłu. Znów przyszedł jednak pan znający regulamin i zdezorientowanych żużlowców w kaskach białym i czerwonym przywrócił na pierwotne miejsca, a Franca zostawił w spokoju.

Brak umiejętności był przyczyną nie tylko ponad stumetrowych różnic na mecie, ale niestety także poważniejszych konsekwencji. Powiem szczerze, że dziwię się tym, którzy po raz trzeci puścili na tora młodego Słowaka Michala Tomkę. Chłopak nie był w stanie płynnie przejechać nawet trzech okrążeń. Za pierwszym razem zaliczył upadek przy wyjściu z drugiego łuku trzeciego okrążenia. Za drugim – już na drugim kółku ledwie się wyratował i zjechał z toru. Myślałem, że więcej nie pojedzie, bo dość długo mieliśmy pod taśmą tylko trzech zawodników. W końcu jednak Michal wyjechał. Nie ukrywam, że czaiłem się na niego z aparatem przy wyjściu z drugiego łuku. Niestety, znów nie opanował motocykla i dość dużą prędkością zahaczył o dmuchaną bandę. Tym razem na torze pojawiła się karetka. Żużlowiec został przewieziony do parkingu, a po chwili ambulans szybko wyjechał ze stadionu. Nie wiem jakie są konsekwencje, bo nie znalazłem żadnych informacji na jego temat. W każdym razie konieczne było oczekiwanie na powrót karetki. Tak na marginesie, to w parkingu był tylko jeden taki samochód.

Po dwudziestu biegach w końcu przechodziliśmy do najważniejszych rozstrzygnięć. Niestety, XXII wyścig znów został przerwany po upadku Mateja Kusa. Stwierdziłem, że nie mogę dłużej czekać, bo chciałem jeszcze za jasna (czyli do godz. 22) dotrzeć do Liberca, żeby w miarę spokojnie przejechać dalsze bardzo kręte 34 kilometry. W tym kontekście 15 minut robiło naprawdę sporą różnicę. Wiem, że to głupie – jechać tyle kilometrów i nie być do końca, ale dla mnie same wyniki nie były ważne. Chciałem po prostu zobaczyć zawody innej rangi na kolejnym obiekcie. I wbrew temu co może wynikać z mojego tekstu, jestem zadowolony, bo mam nową wiedzę na temat żużla, która pochodzi z moich obserwacji, a nie z czyichś wniosków.

Po trzech czeskich imprezach widzę, że tutejszy żużel istnieje, ale jest bardzo ograniczony. Powodem są na pewno pieniądze, ale chyba także kwestie organizacyjne oraz oczywiście sprzętowe. Poza Vaclavem Milikiem i Alesem Drymlem pozostałym zawodnikom brakuje startów za granicami – na owalach o dużo bardziej skomplikowanym kształcie. Dobrze, że jest kilku juniorów poza V. Milikiem (E. Krcmar, Z. Holub), ale oni, żeby mieć szanse na jakąkolwiek rywalizację za kilka lat na międzynarodowych arenach, potrzebują dużo jazdy, a to zapewnia w jakiś sposób Anglia. Póki co są tylko lokalnymi gwiazdami. Z drugiej strony dobrze, żeby tutejszy speedway nie zatracił swoistego klimatu – połączenia oglądania zawodów oraz okazji do spotkania się ludzi przy piwie i kiełbasce. Nikt się tu nie spieszy i to jest na pewno ogromna różnica w porównaniu do zawodów w Polsce. Choć przyznam, że do tego spokoju trzeba się trochę przyzwyczaić, co mi osobiście jeszcze się nie udało 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *