25 czerwca 2017 r. w miejscowości Kopřivnice (okolice Ostrawy) odbyły się pierwsze po dziewięciu latach zawody żużlowe. Ponieważ stadion należy do miasta, a tor był długo nieużywany, więc pojawił się projekt, aby żużlowy owal zlikwidować. Wówczas jednak grupa miejscowych pasjonatów zaczęła zbierać podpisy w sprawie pozostawienia toru, następnie doprowadziła nawierzchnię, bandę oraz całą infrastrukturę do stanu używalności, a w niedzielę odbył się tu turniej w ramach Indywidualnego Pucharu Czech, zakończony trzybiegowym memoriałem Michala Matuli, będący ukoronowaniem starań o przeżycie żużla w tym mieście.
Idąc wzdłuż płotu okalającego teren stadionu przechodziłem obok parkingu, skąd dochodził jakże miły moim uszom dźwięk silników oraz zapach spalanego oleju. Warto było spędzić ponad pięć godzin w samochodzie. Tor jest swoistym reliktem czasów minionych. Nie mam wiedzy na ten temat, ale podobnych owali nie spotyka się już chyba w Europie. Ponieważ w środku znajduje się boisko piłkarskie otoczone czymś w rodzaju bieżni i dopiero dookoła bieżni jest tor, więc jego długość wynosi aż 480 metrów. Do tego jest bardzo wąski (proste – 10 m, łuki – zaledwie – 12,5 m), więc nie jest łatwo się tu ścigać. Żeby było ciekawiej, nawierzchnia jest czarna, prawdopodobnie żużlowa, aczkolwiek są tam też większe kamienie, o czym sam boleśnie się przekonałem.
Na razie nie mu tu dmuchanej bandy, bo jej koszt pewnie przekracza aktualne możliwości finansowe organizatorów. Co za tym idzie, pewnie nie wszyscy zawodnicy chcą tu jeździć, ale to tylko moje domysły.
Bardzo przyjemne jest otoczenie stadionu – zalesione góry. Spora część widowni porośnięta jest drzewami, wśród których można też znaleźć… wiśnię. Jeśli ktoś chce, może usiąść na głównej trybunie, inny może usiąść na schodach wzdłuż prostych, a jeszcze inny na trawie. Ogólnie – fajne miejsce na odpoczynek.
W zawodach miało programowo miało wystąpić dwudziestu zawodników, jednak nr 20 pozostał pusty, a z zapowiadanych żużlowców nie pojawił się Josef Novak. Każdy z uczestników startował pięciokrotnie, a turniej składał się z dwudziestu pięciu wyścigów plus trzy biegi poświęcone miejscowemu chłopakowi – Michalowi Matuli, który miał tragiczny w skutkach wypadek podczas meczu praskiej Markety w Krośnie w 2007 roku.
Okoły godz. 14:30 rozpoczęła się próba toru, podczas której zawodnicy wyjeżdżali czwórkami i robili po kilka okrążeń. Następnie odbyła się uroczysta prezentacja. Wyjechały cztery zabytkowe samochody marki Tatra (fabryka Tatry znajduje się właśnie w Koprivnicy), a na jednym z nich jechali weterani miejscowego klubu. Następnie na motocyklach pod główną trybunę podjechali wszyscy zawodnicy. Z czeskiej czołówki obecni byli Josef Franc oraz Zdenek Simota. Oprócz nich na starcie stanęło jeszcze dwóch Węgrów (Norbert Magosi oraz Dennis Fazekas), dwóch Słowaków (Jakub Valkovič i David Pacalaj), Bułgar Milan Manew, Rumun Andrei Popa, Polak Krzysztof Nowacki, Niemka Sindy Weber oraz inni mniej lub bardziej znani Czesi.
Nie będę ukrywał, że ze względu na geometrię toru i skład uczestników nie spodziewałem się jakichś wielkich super emocji sportowych. Nie po to też tu przyjeżdżałem. Chciałem zobaczyć i poczuć atmosferę miejsca, które wraca na żużlową mapę. Okazało się jednak, że poziom sportowy był zupełnie przyzwoity i dane było mi obejrzeć nawet kilka ciekawych biegów, choć mijanek zbyt wielu nie uświadczyłem. Z drugiej strony sama atmosfera pikniku pozwoliła mi psychicznie odpocząć, a to jest wartość sama w sobie. W trakcie zawodów można było wejść do parkingu i porozmawiać z zawodnikami. Tak powinien wyglądać żużel, bo przecież w gruncie rzeczy cała zabawa polega na tym, że jedni kochają się ścigać na torze, a i inni czerpią radość z oglądania tych zmagań. Jakiekolwiek negatywne emocje nie są nikomu potrzebne.
Niestety nie wszyscy zawodnicy ukończyli zawody. W ich trakcie z powodu upadków wycofali się Krzysztof Nowacki oraz Vaclav Kvech. Polak występujący z czeską licencją, jako reprezentant AK Slany, zwraca niewątpliwie uwagę swoją niestandardową, jak na żużlowca, sylwetką. Mimo wszystko pokonywał łuki poprawnie, ale na czwartym okrążeniu zabrakło mu chyba sił i padł na tor. Pan Krzysztof niezbyt często pojawia się jak czynny żużlowiec i długość koprivnickiego toru chyba przerosła jego aktualne możliwości.
Generalnie zawody przebiegały całkiem sprawnie, pomimo stosunkowo długich przerw na równanie toru, podczas którego najpierw swoją robotę wykonywały ciągniki, potem jeździła polewaczka, a na końcu jeszcze ciężarówka (oczywiście marki Tatra) równała nawierzchnię, choć ta spisywała się zupełnie przyzwoicie i nie sprawiała większych problemów zawodnikom. Od początku faworytem był Josef Franc i nie zawiódł wygrywając turniej z kompletem pięciu zwycięstw. Po dwudziestu pięciu wyścigach okazało się jednak, że aż pięciu zawodników zdobyło po 12 punktów. Długo trwała przerwa. W międzyczasie na tor wyjechał Josef Franc na motocyklu z długiego toru, jako że dzień wcześniej startował w eliminacjach Grand Prix w Mariańskich Łaźniach. Potem okazało się, że z walki o drugie miejsce zrezygnował Zdenek Simota i wreszcie odbył się wyścig barażowy. Po jednym biegu… znów było równanie toru, a w międzyczasie zaczęło kropić. Potem było losowanie półfinałów memoriału Michala Matuli, dwa biegi półfinałowe i oczekiwanie na finał. Ostanie cztery starty trwały w sumie ponad godzinę i część kibiców opuściła trybuny. Niech żałują, bo finał był naprawdę świetnym wyścigiem. Przez cztery kółka główny faworyt próbował na różne sposoby wyprzedzić prowadzącego Martina Malka, przegrywając niespodziewanie rywalizację.
Już na próbie toru moją uwagę zwrócił zawodnik mający na kierownicy logo formy Stelmet, a osłonę motocykla w znajomych barwach, z napisami Falubaz Family. Na kevlarze z kolei reklamy firmy mającej w nazwie nazwisko Pavlic. Okazał się nim młody Węgier Dennis Fazekas. W sumie zaprezentował się całkiem przyzwoicie i tak sobie myślę, że gdyby miał budżet na poziomie połowy budżetu naszych młodzieżowców, dostęp do lepszego sprzętu i więcej okazji do startów, to pewnie pokonałby niejedną naszą gwiazdeczkę.
Podsumowując, był to bardzo fajny wyjazd. Naprawę odpocząłem spędzając czas na tym uratowanym obiekcie. Na trybunach zresztą pojawiło się bardzo dużo kibiców. Gdyby tak pozbierać wszystkich do kupy, to pewnie zebrałoby się koło 3 tysięcy. Cieszę się także, że było całkiem sporo młodych zawodników, bo przecież dyscyplina żyje wtedy, gdy jest stały dopływ nowych ludzi, którzy ją uprawiają. W programie zaznaczyłem sobie także tych, którzy jeździli na Jawach – wyszło mi ich pięciu. Kiedyś wszyscy Czesi korzystali z silników rodzimej marki i niewątpliwie problemy tego producenta są problemami całej dyscypliny.
Gdyby ktoś chciał zapytać czy nie żałuję tak dalekiej wyprawy (w sumie przejechałem 780 km), to odpowiem, że nie żałuję. Naprawdę fajny wyjazd. W poniedziałek rano zacząłem czytać opinie po niedzielnej kolejce ligowej, narzekania, różnego rodzaju teorie spiskowe, oskarżenia i inne tego typu charakterystyczne elementy naszej najligi, to coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie chcę już oglądać jej na żywo. Po co? Przecież do tego, żeby były emocje nie potrzeba światowych gwiazd, tylko w miarę wyrównana stawka. A że raz się wygrywa, a raz przegrywa? Taki jest sport i jeśli ktoś teraz tego nie rozumie, to życzę mu, żeby kiedyś zaakceptował tę jakże prostą regułę.
Na koniec jeszcze filmik z wyścigiem dziesiątym, w którym startowali Andrei Popa (C), Michal Dudek (N), Milan Manew (B), Václav Kvěch (Ż).