Korzystając z dłuższej chwili wolnego czasu na lotnisku w Bordeaux, przeczytałem sobie wywiad, a raczej rozmowę, Tomasza Dryły z Grzegorzem Zengotą. Mam parę przemyśleń dotyczących kilku aspektów niezbyt przyjemnie zakończonej dla wychowanka Falubazu wyprawy do Hiszpanii.
Nie chcę zajmować się ani sposobem przygotowania do nowego sezonu, ani jazdą na motocrossie, bo to sprawa poszczególnych żużlowców, choć skłamałbym mówiąc, że rozumiem wojaże po Hiszpanii i Francji, gdy w tym samym czasie dostępne są już tory w Polsce. Mniejsza o to. Chciałbym skupić się na czymś zupełnie innym, a dokładnie na ostatniej odpowiedzi.
Cała rozmowa dostępna na pod adresem https://po-bandzie.com.pl/zengota-nie-kuje-sie-czlowieka-tylko-zelazo/, gdyby ktoś chciał sobie przeczytać, choć pewnie wiele osób zna już tą treść. Ostatnia część poświęcona jest dziennikarzom (choć trzeba byłoby raczej powiedzieć – hienom dziennikarskim), którzy nie licząc się kompletnie z człowiekiem dbają tylko i wyłącznie o liczbę odsłon, kliknięć, czyli mówiąc wprost – zależy im tylko na pieniądzach. Wszyscy wiemy, że tak wygląda działalność brukowców, bardzo chętnie czytanych przez sporą część naszego społeczeństwa. Skoro tacy „dziennikarze” mają rację bytu, to najwyraźniej jest u nas ogromne zapotrzebowanie na taką formę przekazywania wiadomości, spekulacji, domysłów, a czasem wręcz próby kreowania jakiejś alternatywnej rzeczywistości. W treści tej rozmowy nazwiska nie były podane, ale chyba każdemu kibicowi z miejsca przychodzi na myśl co najmniej jedna osoba.
Można sobie ponarzekać, ale należy pamiętać, że ci właśnie dziennikarze zajmujący się żużlem mają swego rodzaju błogosławieństwo ludzi kierujących naszym ekstraligowym speedwayem. Są częścią całego żużlowego przemysłu napędzającego zainteresowanie tą dyscypliną w Polsce. I tak naprawdę dopiero w tym miejscu zaczyna się problem. Dlaczego panowie redaktorzy tak się zachowują? Dlatego, że ktoś od nich tego oczekuje, a nierzadko pewnie nawet wymaga. Niezależnie od tego co się stanie przedstawienie musi trwać, a ofiary są niejako wkalkulowane w ten proces.
Prowadzący tę rozmowę jest innym typem człowieka, zapewne pasjonatem tego co robi, co nie zmienia faktu, że będąc komentatorem stacji nSport+ jest beneficjentem tegoż przemysłu. Podobnie zresztą jak jego rozmówca, bo przecież każdy z żużlowców startuje w Polsce właśnie po to, żeby zarobić okrągłą sumę, czyli robiąc to co lubi wyciągnąć konkretną kasę z tego całkiem sprawnie działającego mechanizmu. Kto kręci całym tym interesem i kto zarabia najwięcej? Oczywiście ci, o których w mediach mówi się rzadko, a przeciętny kibic nie zawraca sobie nimi głowy. Tak to niestety wygląda, że pompowane są sztucznie ogromne pieniądze, żeby na końcu odpowiedni ludzie wyciągnęli je z tego systemu. Po drodze oczywiście muszą zarobić żużlowcy, bo to oni są przecież tutaj na pierwszej linii, muszą zarobić dziennikarze, bo oni utrzymują zainteresowanie tłumów i napędzają sensację. Oprócz nich są oczywiście mechanicy, tunerzy, działacze klubowi, itd. Skąd pochodzą pieniądze? Wystarczy się trochę rozejrzeć kto w największym stopniu finansuje żużel w Polsce.
I oto mamy sytuację, gdy jeden z beneficjentów tego systemu w wyniku wypadku staje się na jakiś czas znów zwykłym człowiekiem, ale przemysł domaga się od niego, żeby wciąż był lojalnym uczestnikiem interesu i przynosił odpowiednie zyski. Strasznie to odhumanizowane, pozbawione jakichś głębszych wartości, ale z drugiej strony nie ma się co dziwić, bo przecież ci sami żużlowcy, którzy często czują się zmęczeni presją, po meczach biegają do kibolskich grup zorganizowanych, dziękując za tzw. doping. A jak ten tzw. doping wygląda? Czy któryś z zawodników Falubazu protestował chociażby w ubiegłym roku w Rybniku, gdy z sektora gości znajdującego się przecież obok parkingu wielokrotnie leciały piosenki typu „jazda z kurwami”, „kurwy pokonamy”? Czy ktoś zwrócił uwagę na to, że podczas odbierania złotych medali przez żużlowców Falubazu w 2013 roku tzw. sektor dopingujący zamiast dziękować swoim zawodnikom krzyczał „Apator K, Apator S, Apator starą kurwą jest”? Nie. Za to zwraca się uwagę na oprawy, tak jakby bez oprawy nie mogły odbywać się mecze. To jest dalsza część tego samego problemu, bo przemysł używa po prostu negatywnych sposobów na osiągnięcie swojego celu podstawowego.
Najśmieszniejsze są w tym wszystkim przypadki, gdy trybiki tej machiny zaczynają za bardzo kombinować, co grozi w dłuższym okresie zniszczeniem mechanizmu. Klubom brakowało pieniędzy, bo przy prześcigając się w windowaniu kontraktów nie potrafiły znaleźć potrafiły pokryć kosztów – weszła centrala i znalazła sponsora ligi oraz podpisała kontrakt z telewizją. W efekcie jednak to właśnie telewizja dyktuje warunki. Centrala chciała ograniczyć zawodnikom możliwość startów w innych ligach, czyli de facto chciała podporządkować sobie wszystkie rozgrywki. Okazało się jednak, że nowe talenty pochodzą z Australii, Anglii czy Danii, a bez napływu świeżej krwi interes może upaść. Polskie kluby szukały oszczędności, więc przestawały szkolić. Centrala widząc problem najpierw nakazała udział w Drużynowych Mistrzostwach Polski Juniorów, a ponieważ wciąż część ośrodków zamierzała wyłącznie korzystać na pracy innych, więc ustalono harmonogram szkoleń, którego na razie nie można było wyegzekwować, bo część klubów poszłaby z torbami. Kibice zaczęli narzekać, że mecze są nudne, więc stworzone grupę mają zliczać mijanki. Przecież to jakaś paranoja.
Próbuje się ludzi przekonać, że sztucznie stworzony system działa jak najbardziej naturalnie. I co się stało? Wielu uwierzyło…