Jako cel pierwszego tegorocznego poważnego wyjazdu wytypowałem duńskie miasteczko Vojens, czyli aktualnie chyba najważniejszy ośrodek żużlowy w tym kraju, należący do Ole Olsena. Starałem się zaplanować wszystko tak jak zwykle, jednak podróż pokazała, że trzeba liczyć się z nieprzewidzianymi okolicznościami.
Z Vojens związana jest pewna historia jeszcze z lat 80-tych, gdy jakiekolwiek żużlowe podróże – nawet do Leszna – były poza jakimikolwiek moimi możliwościami, a przynajmniej w takim przeświadczeniu dorastałem. Bodajże w 1988 wyszedł Skarb Kibica wydany przez krakowski dziennik sportowy „Tempo”. I tam na ostatniej stronie było zdjęcie (oczywiście niespecjalnie dobrej jakości, ale wtedy nie zwracałem na to uwagi) właśnie stadionu w Vojens ze sztucznym oświetleniem. To był wielki, nieosiągalny świat. I takim moim marzeniem było przyjechać kiedyś w to miejsce i zobaczyć z tej samej perspektywy ten obiekt. I udało mi się to zrobić 🙂
Podróż przez większość czasu przebiegała zgodnie z oczekiwaniami. Zajechaliśmy jeszcze po drodze do Parchim, jednak za wiele nie udało się tam zobaczyć, oprócz kawałka długiego toru. Kiedy byliśmy ok. 100 km od Rødekro, gdzie zaplanowany był nocleg, trafiliśmy w potężny korek. Nie wiem ile czasu zajęło przejechanie 10 km. Pewnie z 1,5 – 2 godziny. Ostatecznie o godz. 18:00 byliśmy w hotelu. Potem pociąg do Vojens, niestety spóźniony i to spóźnienie sprawiło, że uciekł nam autobus ze stacji pod stadion. Pozostało nam więc przebyć prawie 3 km pieszo i udało się zdążyć na powtórkę pierwszego wyścigu. Czyli w sumie wyszło całkiem przyzwoicie. Można było oczywiście podjechać samochodem, ale bilet na pociąg był wcześniej wykupiony, a poza tym lepiej ogląda się żużel przy piwie 🙂
Na początku trzeba było wybrać jakieś miejsce do oglądania, więc praktycznie dwie pierwsze serie były okazją do zwiedzenia obiektu i możliwością oglądania żużla z różnych perspektyw. Zdecydowanie najkorzystniej, przynajmniej dla mnie, ogląda się tutaj speedway z wysokości wału na pierwszym łuku. I tutaj też znalazłem miejsce, z którego zrobiono zdjęcie w „Tempie”. Okazało się zresztą, że oprócz dobrej widoczności jest tutaj świetny widok na zachodzące słońce i możliwość zrobienia zdjęć do przyszłorocznego kalendarza.
Drugim powodem wyjazdu była chęć zobaczenia wewnątrzduńskiej rywalizacji, bo dało się usłyszeć, że krajanie Hamleta w pojedynkach między sobą jeńców nie biorą. Tutaj akurat było o co się ścigać, bo skoro zawodnicy biorą udział w kwalifikacjach MŚ/ME, to zakładam, że zależy im na rywalizacji z najlepszymi. Wiadomo, że początek sezonu (to była pierwsza tegoroczna impreza w Danii) oznacza różną liczbę startów i różny stopień przygotowania sprzętowego oraz obycia ze startem spod taśmy. Wiele na pewno zależy od przygotowania toru. W środę nie pozwalał on na jakieś spektakularne ataki, jednak nie można odmówić zawodnikom chęci walki.
Sam tor jest krótki – ma zaledwie 300 metrów długości. Formalnie proste mają szerokość 10, a łuki 15 metrów, ale wydają się węższe. Kształt jest raczej regularny i trochę brakuje do klasycznej agrafki. Perspektywa dość mocno zmienia się, gdy wejdzie się na tor, a tak właśnie zrobiliśmy po zakończeniu zawodów. Nie było tego widać z trybun, a okazało się, że łuki są wyraźne pochylone, podobnie jak prosta startowa. Nawierzchnia była twarda, ale mocno gliniasta. I pewnie gdyby więcej było materiału po zewnętrznej części toru, to zawodnicy mogliby podejmować skuteczniejsze próby ataków. Trzeba jednak powiedzieć, że nie było tutaj jednej wyraźnej ścieżki, która wszyscy jeździli. Jedni szerzej, inni bliżej krawężnika. Bardzo wąskie wydaje się wejście w pierwszy łuk, a jednocześnie zewnętrze tory nie są wcale na straconej pozycji, więc po starcie działo się sporo.
Zaskoczyła mnie bardzo krótka dmuchana banda przy wyjściach z łuków, ale najwyraźniej jest to jakiś kompromis pomiędzy ochroną zawodników a możliwością szerokiego wychodzeni z łuków. Przyglądnąłem się bandzie na przeciwległej prostej i nie zauważyłem tam jakiejś konstrukcji absorbującej uderzenia w ogrodzenia. Może inaczej pochłania on energię? Nie wiem. Na szczęście żaden z zawodników nie przetestował tego rozwiązania.
Lubię w takich zawodach to, że po zakończeniu można przejść się po torze, można zajrzeć do parkingu, przejść się pomiędzy zawodnikami. Jest po prostu normalnie. Jakże dziwne wydaje się też zachowanie na wejściu i przy stoiskach gastronomicznych, gdzie wystarczy pokazać kupon, a ci ludzie nawet nie zakładają, że mogę przyjść drugi raz z tym samym kuponem i bez opłacenia wziąć kolejne pięć piw.