Mamy za sobą pierwszą kolejkę ekstraligi oraz drugą, choć niecałą, kolejkę pozostałych lig. Trudno powiedzieć, że wiemy o poszczególnych zespołach już wszystko, bo tak naprawdę nasza wiedza wciąż opiera się na porównaniu do ubiegłorocznych osiągnięć, czyli na weryfikacji naszych oczekiwań wobec zawodników i drużyn.
Zacznę od meczu, który powszechnie wywarł największe wrażenie na obserwatorach, czyli pojedynek w Lublinie. To prawda, że tam właśnie mieliśmy najwięcej emocji, najwięcej walki, najwięcej dramatyzmu, ale przecież jednocześnie wszyscy wiemy, że personalnie był to mecz obsadzony najsłabiej. To kolejny przykład, że emocje czysto sportowe nie polegają na udziale wielkich gwiazd, ale na wyrównanych składach i zawodnikach, którym zależy na zwycięstwie. Warto tutaj dodać, że Paweł Miesiąc, wybrany przecież rajderem meczu, w normalnych warunkach w ogóle nie wystąpiłby w tym spotkaniu. Co więcej, Dawid Lampart – najskuteczniejszy zawodnik gospodarzy – prawdopodobnie byłby pierwszym kandydatem do zastąpienia. Któryś z tej dwójki oczywiście formalnie musiałby być w składzie obok Grzegorza Zengoty, bo regulamin wymusza udział dwóch polskich seniorów. Tyle, że normalnie skład lubelskich „Koziołków” tworzyć będzie trzech zagranicznych seniorów (Grigorij Łaguta, Andreas Jonsson i Mikkel Michelsen) oraz Robert Lambert jako rezerwowy. I każdy z nich ma zapewne zapisane w kontrakcie ileś startów w meczu. A gdzie miejsce na dodatkowe występy juniorów, którzy w niedzielę zdobyli w sumie aż 13 punktów? Pisałem już o tym kilka tygodni temu, że według mnie działacze lubelscy paradoksalnie kontraktem z Grigorijem Łagutą rozwalili sobie drużynę. Chyba, że… nigdy nie uda im się pojechać w pozornie najlepszym ustawieniu. Paradoks.
Łaska kibiców, sponsorów i działaczy na pstrym koniu jeździ, bo zawodnik bardzo często jest tak dobry jak jego ostatni występ. Paweł Miesiąc i Dawid Lampart na razie są na szczycie, ale jednocześnie obaj zdobywając więcej niż osiem punktów zablokowali sobie możliwość wypożyczenia do innej drużyny. Wiem, że pisanie o tym dziś może być źle odebrane, ale to „dziś” może skończyć się już w najbliższy weekend, bo z dużym prawdopodobieństwem lublinianie nie pojadą już z tak słabym rywalem, jakim w niedzielę byli grudziądzanie. A jeśli do składu wróci Grzegorz Zengota, sytuacja obu dziś chwalonych seniorów może być nie do pozazdroszczenia.
Niezależnie od moich spekulacji na temat przyszłości sztab szkoleniowy Motoru musi zwrócić swoim polskim zawodnikom uwagę na konieczność jazdy parowej, bo przecież w lidze najważniejszy jest wynik drużyny. Mam wrażenie, że wypadek Andreasa Jonssona był przede wszystkim konsekwencją tego, że jadący przed nim kolega z drużyny był za wolny, a po drugie popatrzył się co dzieje się za nim. Potem mieliśmy w wyścigu XIII sytuację, że szykujący się do ataku Mikkel Michelsen musiał ratować się przed upadkiem po ataku… kolegi z pary. Takie rzeczy nie mają prawa zdarzać się na torze, niezależnie od klasy rozgrywkowej.
Podsumowując temat Motoru Lublin, życzę tej drużynie powodzenia, ale dużo pracy czeka zarówno zawodników, jak i szkoleniowców tej ekipy. Zwycięstwo na początek dało na pewno dużo radości, jednak trudno na dzień dzisiejszy ocenić wartość drużyny, bo mam wrażenie, że została ona zbudowana tak, jak buduje (czy raczej „buduje”) się zespoły w niższych ligach, gdy zbyt duża liczba zawodników po prostu zniszczy atmosferę i sprowadzi ją do poziomu oczekiwania na potknięcie „kolegi”.
Ciężko coś sensownego napisać o meczach w Lesznie i Zielonej Górze, bo w obu przypadkach praktycznie już po trzech biegach znany był zwycięzca. Na całe szczęście i na Smoku i na W69 było trochę ścigania, więc szczególnie kibice gospodarzy mogą być usatysfakcjonowani. Ekipy z Wrocławia i Torunia, choć mają w swoich składach naprawdę klasowych zawodników, zawiodły na całej linii. Ja chciałbym jeszcze tylko wspomnieć o arbitrze meczu w Zielonej Górze, bo dla mnie ten pan jest najlepszym przykładem człowieka, który mając obraz z kilku kamer i możliwość praktycznie nieograniczonej liczby powtórek, nie potrafi ocenić prostych w gruncie rzeczy sytuacji. Nie rozumiem wykluczenia Maksymiliana Bogdanowicza w sytuacji, gdy ratował się on przed wjechaniem w tylne koło Norberta Krakowiaka, który chwilę wcześniej stracił płynność jazdy i zwyczajnie wjechał w tor jazdy rywala. Można oczywiście tutaj rozpatrywać kwestię umiejętności, ale według mnie dobry sędzia widząc całą sytuację z wysokości wieżyczki nie potrzebowałby nawet specjalnie powtórek telewizyjnych do właściwej oceny. Zresztą w przypadku pierwszego wykluczenia uważam, że Mateusz Tonder był na tyle wolny, że próbował jechać jak najkrótszą drogą zajeżdżając drogę swojemu koledze i doprowadzając w efekcie do jego upadku. Upadek wisiał w powietrzu, bo już okrążenie wcześniej miała miejsce podobna sytuacja. Takie jest moje zdanie, choć spodziewam się, że większość będzie popierać decyzję sędziego.
W Częstochowie pewnie wszyscy spodziewaliśmy się wielkiego ścigania, a dostaliśmy wielkie nic. Mecz po prostu nudny, w końcówce trochę emocji dała możliwość wyniku remisowego. I tyle. Nie wiem ile mijanek naliczyła tam ekipa odpowiedzialna za te statystyki, ale jeśli mamy w składach zawodników potrafiących znakomicie walczyć, którzy niewiele potrafili zrobić na dystansie, to zwyczajnie przygotowanie toru zabrało nam emocje.
W pierwszej lidze zastanawia mnie w kilku przypadkach, co o swoich zawodnikach wiedzą menadżerowie drużyn. Taki Start Gniezno najpierw przegrywa na własnym torze, a następnie dostaje łomot na wyjeździe. Menadżer tłumaczy w wywiadzie, że jest nowy skład, który dopiero się dociera, ale przecież ten człowiek ma czterech seniorów z poprzedniego sezonu, do których dołożono… trzech nowych. I teraz pewnie po każdej porażce będzie wymieniać jednego zawodnika, dając szansę startu kolejnemu na liście. Tym sposobem może do sierpnia znajdzie jakieś optymalne ustawienie. Nigdy nie zrozumiem takiego sposobu działania. W drugim meczu prawie połowę punktów zdobył Olivier Bernzton, który w pierwszym kolejce… nie pojechał. Jeśli teraz szansę dostanie Jurica Pavlic i zrobi dobry wynik, to ja naprawdę pogratuluję temu panu znajomości aktualnej formy swoich zawodników.
Mieliśmy też pierwszy „skandal”. Jury zawodów nie potrafiło podjąć decyzji w sprawie meczu w Rybniku i pewnie pod presją telewizji zdecydowano się rozpocząć mecz, po czym przerwano go po dwóch wyścigach sugerując się jazdą juniorów, którzy nie zawsze radzą sobie nawet na torach wzorcowo przygotowanych. Bez sensu trzymano na stadionie kibiców, choć wiadomo było, że o godzinie 21 (godzina rozpoczęcia narzucona oczywiście przez telewizję) tor nie będzie już wyglądał dużo lepiej, skoro słońce już zaszło, jest duża wilgotność i niska temperatura. I cały idiotyzm tej sytuacji polega na tym, że nie można było przełożyć meczu na dzień następny, choć prognozy pogody były korzystne. Dlaczego? Bo termin musiał zostać ustalony z… telewizją. Niestety, taki mamy klimat. Skoro żużel nie potrafi sam się utrzymać, to rządzą ci, którzy płacą. I tyle w tym temacie.