Pojechałem w niedzielę do Leszna na mecz finałowy. Gdzieś głęboko tliła się jeszcze jakaś iskierka nadziei, ze przy dobrym początku możliwe jest korzystne rozstrzygnięcie.
Jest srebro! Gdyby ktoś jeszcze w czerwcu dawał nam drugie miejsce, to pewnie zostałoby ono wzięte w ciemno. Teraz nadal jest to wielki sukces, ale mimo wszystko pozostaje niedosyt, bo zakończyliśmy sezon dwoma dość wyraźnie przegranymi meczami. Radość miesza się z lekkim zawodem. Na tle mocnych „Byków” okazaliśmy się drużyną dużo słabszą i jest to ewidentnie różnica jaka dzieliła w tym sezonie te dwie ekipy. Sam mecz nie był porywającym widowiskiem, bo być nie mógł. Tak naprawdę wszyscy, poza telewizją publiczną, chcieli odjechać osiem wyścigów żeby to spotkanie było zaliczone. Zielonogórzanie po wyrównanym początku potem dostali dwa ciosy i emocje się skończyły. Udało się trochę podgonić wynik, ale gospodarze znów skontrowali. Nie można naszym żużłowcom odmówić chęci czy ambicji, jednak rywal był dla nich za silny. Para Janusz Kołodziej – Damian Baliński jechała rewelacyjna. Ich wyjazd, to w zasadzie pewne zwycięstwo. Można było zdobyć trochę więcej punktów gdyby Niels Kristian Iversen po dobrym ataku na Leigh Adamsa pojechał środkiem toru, a nie po szerokiej oraz gdyby Rafał Dobrucki trochę popatrzył co się dzieje za nim i spróbował pojechać drużynowo. Niestety nie pierwszy raz „Rafi” nie interesuje się zupełnie kolegą z pary, często wręcz przeszkadzając mu w jeździe, jak to było w niedzielę. Te stracone trzy punkty nie odwróciłyby oczywiście losów meczu, ale zawsze lepiej jest przegrać sześcioma niż dwunastoma punktami.
Zaskoczyłem się bardzo niskim poziomem organizacyjnym tego pojedynku. Infrastruktura jest na poziomie jeszcze gorszym, niż w Zielonej Górze, natomiast zabezpieczenia imprezy w zasadzie nie ma. Na stadion można wnieść sporo, bo ochroniarze nie sprawdzają (bynajmniej mi nie sprawdzili) toreb. Nie ma przedsprzedaży biletów, a co za tym idzie klub nie ma w bazie danych nazwisk kibiców zakupujących wejściówki. Nie dziwi więc ogromna ilość ludzi bardziej lub mniej pijanych na leszczyńskim obiekcie. Ja też podczas drogi do Leszna wypiłem sobie dwa piwka, ale nikogo nie obrażałem ani nie zaczepiałem. Za browarki zostałem ukarany, bo stałem dobre dwadzieścia minut do toi toi’a. Ilość toalet od startu do wejścia w pierwszy łuk (siedziało tak dobre kilka tysięcy ludzi) wynosiła 3 (słownie: trzy). Zresztą ilość ludzi wpuszczonych na stadion była zdecydowanie większa niż jego pojemność. Skoro zajęte były nie tylko miejsca siedzące, ale także schody, a do tego na koronie stadionu stały jeszcze dwa rzędy kibiców, to sprawa wydaje się być oczywista. Nie jest to zresztą przypadek odosobniony, bo w Zielonej Górze podczas pierwszego meczu finałowego też weszło zdecydowanie więcej ludzi niż wynosi pojemność obiektu. Taka jest mentalność naszych prezesów, którzy widząc możliwość sprzedania biletów nie liczą się z przepisami. Skoro nikt ich za to nie karze, to widać jest to proceder ogólnie przyjęty. To znaczy byłby ogólnie przyjęty, gdyby na stadiony przychodziły tłumy widzów. Tak na marginesie, to bramy zostały chyba otwarte wcześniej, bo o 17.25 był już pełen stadion.
W Lesznie niestety, podobnie jak w Zielonej Górze, nie dało się oglądać pojedynków na siedząco, choć nachylenie trybun jest właściwe i nie ma potrzeby wstawania. Być może spowodowane to było tym, że ludzie stali na schodach, czym skutecznie uniemożliwiali oglądanie. Kiedy jeszcze zostały rozłożone parasole, to właściwie nic już nie było widać, poza fragmentami toru. Mam wrażenie, że przyszło bardzo dużo jednorazowych kibiców. Finał – wiadomo, warto pójść, nawet gdy bilety są bardzo drogie. Wnioskuję po tym, że doping zorganizowany był strasznie nieskoordynowany. Ponieważ dwie strony stadionu były na różnym etapie dopingowania, to tak naprawdę powstawał jeden hałas, z którego nic nie dało się zrozumieć.
Nie można przejść obojętnie obok tego co znów robili tzw. kibice Falubazu. Trzeba być debilem żeby przywieźć ze sobą biało-niebieską flagę tylko po to żeby ją spalić. Efekt był taki, że dostali gazem. W tłumie jest odpowiedzialność zbiorowa i za głupotę kilku idiotów płaci cała reszta. Znów sporo było zupełnie niepotrzebnych wulgaryzmów, bo przecież chodziło tylko o rozegranie meczu i kibicowanie swoim żużlowcom. Jest jakiś pozytyw, bo normalni fani, zniesmaczeni tym co działo się w klatce, zaczęli na falach radiowych wyrażać swoje poglądy i być może w końcu rozpocznie się jakaś sensowna dyskusja, w której głos zabierze także prezes klubu. Nie może być tak, że jeden człowiek krzyczy co mu ślina na język przyniesie, a tłum powtarza to bez żadnych zahamowań. Koszowy powinien w końcu dostać zakaz stadionowy i jakąś grzywnę. Paragrafów na to znalazłoby się pewnie sporo od ochrony języka polskiego po nawoływanie do zachowań agresywnych. Tzw. kibice Unii też nie byli bez winy. Kilkakrotnie rzucali przed klatkę świecę dymną, która zasłaniała wszystko, a potem, jak można dowiedzieć się z wpisów na forum, rzucali m.in. szklanymi butelkami. A przecież nawet na bilecie był wyciąg z ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych (Dz. U. Nr 106 z 1997 r. Poz 680), która w art. 14 ust. 2 mówi: zabrania się wnoszenia […] materiałów pirotechnicznych. Gdzie więc była ochrona? Ba, czy w ogóle była.
W tym moim wspomnieniu finału tak naprawdę o samym meczu jest bardzo mało. Nie wiem dlaczego sędzia Leszek Demski nie przerwał wcześniej tego pojedynku. Sprawa po czterech biegach była rozstrzygnięta, a deszcz padał coraz mocniej. Wystarczyło odjechać regulaminowe osiem biegów i najpóźniej po dziewiątym wyścigu ogłosić zakończenie. Wątpię żeby ktokolwiek miał jakieś pretensje. Po raz kolejny okazało się jak mało elastyczną instytucją jest TVP. Niech leje, ale pierwszy bieg musi się rozpocząć po 15 minutach od rozpoczęcia prezentacji. Już dwa dni wcześniej portal pogodowy accuweather.com podawał, że w Lesznie od godz. 19.00 będzie padało. Wszyscy o tym wiedzieli oprócz telewizji. Oczekiwanie na start do pierwszego biegu było kompletnie nie potrzebne. Zresztą wcześniej powinna rozpocząć się też prezentacja, a telewidzowie oglądnęli by ją z odtworzenia. Przecież to takie proste.
Po ogłoszeniu zakończenia meczu poszedłem od razu do autobusu Nie chciało mi się już oglądać wręczania medali. Ceremonia trwała jeszcze dobre pół godziny. Chyba za stary jestem na stanie na deszczu dla takich formalności. A może za bardzo przyzwyczaiłem się do medali? Siedząc w suchym miejscu mogłem jeszcze zobaczyć skrócony pokaz fajerwerków. Żeby lepiej było je widać organizatorzy nie zgasili jupiterów. Potem zostało już tylko patrzenie w klubowe okna, gdzie leszczynianie szykowali się do świętowania sukcesu oraz czekanie na tych, którzy poszli do klatki, bo wbrew temu co było ogłaszane, mógł tam wejść każdy, kto chciał. To chyba wbrew regulaminowi i zasadom bezpieczeństwa. Patrząc na organizację meczu już nic nie może zaskoczyć. Aż dziw bierze, że organizowane tam są turnieje Grand Prix.
Sporo goryczy we mnie po tym leszczyńskim wypadzie. Może to efekt przegranego meczu, może świadomość, że po raz kolejny finał nie był świętem żużla, bo na trybunach znalazło się wielu przypadkowych ludzi, dla których wydarzenia na torze są tak naprawdę najmniej ważne.