Pierwszym celem pierwszego samotnego tegorocznego wyjazdu była słoweńska Lendava. Tutejszy klub promuje się (jeśli można to nazwać promocją) jako najmłodszy klub żużlowy w Słowenii. Pewnie hasło wymyślono kilka lat temu, bo aktualnie pozostały w tym kraju dwa kluby.
Lendava miasteczkiem położonym we wschodnim słoweńskim klinie wbijającym się między Węgry a Chorwację. To jedno z tych żużlowych miejsc, które może uda się odwiedzić co najwyżej raz w życiu, bo leży dość daleko, a zawodów jest niewiele – aktualnie żużlowcy jeżdżą tu raz w roku. Zanim wymyśli się taki wyjazd, trzeba trzy razy się zastanowić nad możliwościami logistycznymi, organizacyjnymi i finansowymi.
Zawody zaplanowano na godz. 19:00 zapewne ze względu na możliwy letni upał, jak również kwestię załatwienia wszystkich sobotnich prac przez tutejszych mieszkańców. Dla mnie z jednej strony było to dobre posunięcie, bo dawało sporo czasu na dotarcie na miejsce, ale jednocześnie wiadome było, że impreza kończyć się będzie w ciemnościach. A trzeba było przecież jeszcze wrócić do hotelu. Warto dodać, że stadion znajduje się ok. 5 km od centrum miasteczka, ale idzie się polną drogą wzdłuż rzeczki Ledava, czyli powrót jest całkowitych ciemnościach. Mogłem oczywiście podjechać samochodem, ale lubię oglądać żużel przy piwie. Każdy wybór ma swoje konsekwencje. W tym przypadku wracałem 4 km z latarką przez pole. Coś spłoszyło się w kukurydzy, ale ogólnie zwierzęta nie zauważyły we mnie zagrożenia.
Miałem w planach zwiedzanie Lendavy, jednak po dziesięciu godzinach za kółkiem zdążyłem tylko zjeść obiad i ruszyłem w drogę na stadion. Wydaje się, że można tutaj całkiem przyjemnie spędzić więcej niż kilka godzin i zobaczyć trochę miejscowych atrakcji z ciekawą wieżą widokową wśród winnic na czele. Gdyby jakimś cudem udało się tutaj kiedyś przyjechać, to zaplanuję sobie więcej wolnego czasu. W pieszej wyciecze na żużel towarzyszyło mi trochę ptaków (kaczki, łabędź, pustułka, trzciniaki, szpaki i dwie wrony), a także sporo niebieskich ważek.
Lendavski tor ma charakterystyczną ceglastą nawierzchnię. Otacza go niezbyt wysoki wał oraz wysoka kryta trybuna i kilka drzew na prostej startowej. Parking umiejscowiony jest przy wyjściu z pierwszego łuku. Brama jest tylko dla ciężkiego sprzętu, a dla zawodników jest przerwa w bandzie, co w sumie jest ciekawym rozwiązaniem. Tor jest bardzo długi (398 metrów), ale jednocześnie szeroki – proste i łuki mają odpowiednio 11 i 18 metrów. Można więc się tutaj porządnie rozpędzić, a wiraże zapewniają sporo miejsca na spożytkowanie prędkości. Z wysokości trybun nie udało mi się dowiedzieć czy łuki są pochylone.
Obiekt dysponuje oczywiście sztucznym oświetleniem, ale generalnie jest tu dość ciemno. Nie wiem jak wygląda to z punktu widzenia żużlowców, ale na pewno nie jest to oświetlenie zgodne z wymaganiami telewizji. Poza tym co najmniej dwie żarówki nie działały, co nie zmieniało specjalnie ogólnego wizerunku, ale punktowo mogło wpływać na ciemniejsze miejsca. Warto także zaznaczyć, że jest to obiekt stricte żużlowy.
Na starcie zawodów zameldowała się międzynarodowa obsada – zawodnicy z ośmiu krajów prezentujący bardzo różny poziom, ale wielką wolę walki. W sumie udało się stworzyć całkiem fajne widowisko, choć tor sprawiał wielu żużlowcom sporo problemów. W dziesiątym wyścigu doszło do bardzo niebezpiecznej sytuacji, gdy prowadzący Tomasz Orwat zamiast wjechać w drugi łuk ślizgiem kontrolowanym, zwolnił i pojechał dalej nie łamiąc motocykla. Nieprzygotowany na taką okoliczność (chyba nikt nie byłby na nią przygotowany) atakujący przy krawężniku Kacper Szopa musiał hamować wszystkim czym się dało. Na szczęście obaj pojechali dalej, ale sędzia powinien za takie zachowanie wykluczyć T. Orwata, bo zaśmierdziało gipsem i bardzo groźnymi kontuzjami. W czwartym wyścigu arbiter wykluczył Matteo Boncinelliego za zbyt ostry atak na Michaela Westa, choć spokojnie można było zaliczyć wyniki bez wykluczenia. Ten kieszonkowy włoski wojownik jest od soboty moim faworytem. Świetnie się go ogląda.
Jeśli chodzi o atmosferę na trybunach, to był to swego rodzaju festyn. Nawet w trakcie długiej przerwy po 12. wyścigu, gdy próbowano doprowadzić nawierzchnię do stanu używalności, nie było słychać żadnych gwizdów, narzekań. Ludzie kupowali piwo, jedzenie (hot-dogi lub frytki) i spędzali przyjemnie czas. Niemal cała trybuna była zapełniona, a wokół obiektu zaparkowało sporo samochodów. Być może byłem jedynym, który dotarł tutaj piechotą 🙂 Warto dodać także, że zaglądają tutaj także kibice z Węgier. Widziałem rejestracje węgierskie, a przy zakupie biletów była także informacji w języku sąsiadów. Dodam tylko, że w trakcie wspomnianej przerwy jeździła po torze ciężka polewaczka, ubijając nawierzchnię. Powtórzono w krótszej wersji ten zabieg także po czwartej serii i na koniec zawodów doprowadzono tor do stanu, który powinien być od początku. Przy pierwszych pracach zaskoczyło mnie to, że ubijano tor na sucho. Za drugim razem trochę wody poleciało na tor i było widać efekty.
Nad organizacją zawodów czuwał pan wyglądający bardzo profesjonalnie, niczym Phil Morris znany z turniejów SGP. Myślę, że wzorował się na podstawie tego co widział w Gorican, bo do chorwackiego obiekt leży ok. 40 km od Lendavy. Fajnie to wyglądało, ale jednak zaledwie jedna impreza w roku ma swoje konsekwencje w postaci przejściowych problemów z torem. A ten owal na naprawdę spory potencjał, jeśli chodzi o możliwość stworzenia dobrego widowiska. Aż się prosi, żeby żużlowcy mogli tutaj startować częściej.
Pomiędzy seriami prezentowała się trójka młodych chłopaków, których w ubiegłym roku widziałem w Mureck. Mam nadzieję, że za kilka lat rozszerzą kadrę Słowenii i Węgier, bo w tych dwóch krajach speedway ledwo zipie i potrzebuje jakiegoś ożywienia.
Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem listę startową, bo uwielbiam taki żużlowy folklor z międzynarodową mieszanką. Trzeba jednak pamiętać, że były to mistrzostwa Słowenii, znajdujące się w oficjalnym kalendarzu tutejszej federacji, a na starcie zameldowało się zaledwie czterech Słoweńców. O ile Matej Zagar od dawna omija szerokim łukiem swój kraj, a Denis Stojs ma już swoje lata, to absencja Nicka Skorji była zapewne wynikiem ubiegłorocznych kombinacji przy wynikach tych mistrzostw i promowania Matica Ivacica przez jakąś frakcję lendavską. I niestety trzeba powiedzieć, że jest to żenujące i niezrozumiałe, że działacze dwóch klubów nie potrafią się ze sobą porozumieć, a imprez z Krsko nie ma nawet w kalendarzu AMZS. Przy takim podejściu ciężko spodziewać się rozwoju żużla w tym kraju, a potencjał na pewno tutaj jest. Szkoda, że zlikwidowano tor w Ljubljanie, bo jednak byłaby większa szansa na szkolenie w większym ośrodku.
Podsumowując, było to ciekawe doświadczenie zarówno od strony sportowej, jak również możliwość zobaczenia nowego miejsca i sposobu podejścia do żużla przez tutejszych kibiców.