Tegoroczny sezon dobiegł dla mnie do końca. Planując wyjazdy miałem jakieś pomysły i cieszę się, że nie dość, że wszystkie udało mi się zrealizować, to jeszcze dodatkowo pojechałem w miejsca, których nie początkowo w tych moich planach nie było.
Gdyby rozpatrywać rok pod względem statystycznym, to udało mi się uczestniczyć w imprezach organizowanych na siedemnastu torach, w sześciu krajach. Osiem z tych obiektów odwiedziłem po raz pierwszy. Oprócz tego byłem przy pięciu torach, na których akurat nie było zawodów i nie udało mi się wejść na teren obiektów (Newcastle, Chabarovice, Landshut, Miśnia, Abensberg). Żadna impreza nie została odwołana, choć kilka razy były pewne wątpliwości czy deszcz nie stanie na przeszkodzie. Wycieczki samochodowe, to przejechane nieco ponad 10,5 tys. km, w tym ok. 7,5 tys. km za kierownicą. Do tego dwa loty samolotem i przejazdy pociągami po Wielkiej Brytanii. Trochę się tego nazbierało.
Nie da się ukryć, że najważniejszą imprezą w roku jest trzydniowy żużlowy weekend w Pardubicach i to jest zresztą pierwszy lub jeden z pierwszych terminów ogłaszanych przez organizatorów. W tym roku to żużlowe święto przypadło na ostatni weekend września. Chyba po raz pierwszy zdarzyło się, że zrezygnowałem z zabierania aparatu na sobotnie i niedzielne zawody, więc skupiałem się tylko i wyłącznie na oglądaniu żużla w dobrym towarzystwie.
Z reguły największy problem jest z obiektami, na których odbywa się jedna impreza w sezonie, najczęściej w podobnym czasie. W tym roku organizatorzy z jakiegoś powodu zmienili datę tradycyjnego czwórmeczu w Neustadt/Donau na 15 maja, dzięki czemu mogłem się na ten turniej wybrać. Normalnie impreza odbywała się w Wielkanoc lub pierwszą niedzielę po Wielkanocy, a żaden z tych terminów nie jest dla mnie dostępny. Jedna impreza w roku jest organizowana także w Sankt Johann im Pongau i tu też okoliczności ułożyły się na tyle szczęśliwie, że udało mi się żużel w tej magicznej scenerii zobaczyć.
Dość nieoczekiwanie dla mnie samego aż dwa razy pojechałem do Bawarii i były to bardzo udane wyjazdy zarówno pod względem sportowym, jak i obserwacyjnym. Podobają mi się te spokojne bawarskie miasteczka, w których turnieje gromadzą na trybunach całkiem sporo kibiców. Będąc tam zajechałem dwa razy do Abensbergu i raz do Landshut. O ile ten pierwszy tor jest odsłonięty, to w drugim przypadku ciężko cokolwiek zobaczyć stojąc za płotem. Może kiedyś znów uda się ta dojechać?
Po drodze był jeszcze wyjazd z Waldkiem do Lipska, na obiekt, jakiego chyba nigdzie indziej już nie ma. To prawdziwe żyjące (znów) muzeum speedwaya zarówno w sensie samego obiektu, nawierzchni, sprzętu używanego przez organizatorów, jak i wyposażenia. Ale to wszystko ma swój wielki urok. To było cofnięcie się o dobre trzydzieści, a może nawet więcej lat. A wrażenie było tym większe, że za płotem zaczynało się nowoczesne centrum treningowe RB Lipsk, a po drugiej stronie rzeki Elstery zlokalizowany jest stadion piłkarski Red Bull Arena. To niemalże cud, że mimo to przetrwał tam ten przedziwny żużlowy obiekt.
Początkowo nie miałem żadnych planów na lipiec, jednak z biegiem czasu coraz bardziej zaczęło mi zależeć na możliwości odwiedzenia toru w Armadale, na którym ścigali się Monarchowie z Edynburga. Okazało się, że można taki wyjazd połączyć z odwiedzinami w Berwick i Newcastle, a dodatkowo bezpośrednio bo meczu Diamentów zdążyć jeszcze na samolot powrotny do Wrocławia. Cóż, bodajże trzy dni po kupieniu biletów lotniczych drużyna Diamentów wycofała się z rozgrywek i przestała istnieć, a szansa na reaktywację jest raczej marna. Trudno, takie jest życie. Tor w Armadale po sezonie przechodzi do historii ze względu na sprzedaż terenu przez właściciela. Odwiedziny tam były dziwne, chociaż ciekawe. Uderzyła mnie przede wszystkim prowizorka tego miejsca, bramy wejściowe ze zwykłych drzwi domowych, ale to wszystko miało swój urok. Wygląda na to, że pomimo optymistycznych zapowiedzi Monarchowie też mogą przejść do historii z powodu braku własnego obiektu. Podczas tego samego wyjazdu mogłem po raz drugi odwiedzić stadion w pięknym miasteczku Berwick-upon-Tweed. To co wyrabiał tam Chris Harris jest nie do opowiedzenia. Cieszę się, że mogłem to zobaczyć.
W wakacje miałem półtora miesięczną przerwę w wyjazdach. Pojechaliśmy z rodziną na udane wakacje w Saksonii i Pradze. Pod koniec sierpnia udaliśmy się z kolegą Waldkiem w najdłuższą tegoroczną podróż do Herxheim i belgijskiego Heusden-Zolder. W pierwszym przypadku było sporo niepewności związanych z pogodą, jednak zawody rozpoczęły się planowo i były całkiem ciekawe. W ogóle oglądanie ścigania na torze bez band jest zupełnie innym przeżyciem. Potem wycieczka do Belgii na zawody i tor mocno hipsterskie, choć organizatorom udało się zebrać całkiem ciekawą obsadę. Mam wrażenie, że wciąż jeszcze wisi jakoś nad tym miejscem tragedia Grzegorza Knappa sprzed ośmiu lat. Zresztą pas zieleni oddzielający tor od bandy jest właśnie następstwem tamtych wydarzeń.
Zupełnie ponadplanowo pojechałem na turniej Night of the Fights do Cloppenburga. Zmokłem bardzo idąc na stadion, ale organizatorzy spisali się na medal. Żużel na bardzo krótkim torze jest niby taki, ale jakże inny. To co było swego rodzaju nowością dla mnie, to fakt, że widziałem, że ludzie wychodzą z trybun zostawiając swoje wszystkie rzeczy na miejscu. Miałem trochę wątpliwości, ale zostawiłem plecak z aparatem i obiektywem i poszedłem coś wypić, zjeść i tak ogólnie przejść się po obiekcie. Wróciłem i wszystko było na swoim miejscu. Ja wiem, że to jest głupie podejście, bo jednak zdecydowana większość ludzi jest normalna i uczciwa, ale czasem brakuje mi tego zaufania, chociaż to raczej jest mój problem. Na drugi dzień pojechałem do Stralsundu, bo przecież to było prawie po drodze. Niby obsada nie powalała, ale zawody wśród ogródków działkowych były świetne. Bardzo zaimponował mi Erik Bachhuber, którą swoją zawziętością i bezkompromisową,a le czystą jazdą zasłużenie wywalczył tytuł mistrza Niemiec U21. Jakże piękna byłą także radość Celiny Liebmann z drugiego miejsca, tym większa, że ta dziewczyna naprawdę znacznie poprawiła starty i świetnie walczyła na dystansie. Bardzo dobrze się ją oglądało.
Potem Pardubice, czyli wielki trzydniowy klasyk i wyjazd do Austrii. Sankt Johann jest niepowtarzalne ze swoją alpejską scenerią, a jesienny Mureck z liśćmi spadającymi na tor i wodną zjeżdżalnią za przeciwległą prostą ma również swój jakże inny, ale na pewno wielki urok.
Rok był bardzo udany. Widziałem dużo więcej niż mogłem zakładać, choć po roku 2020, gdy pandemia rozbiła wszystkie plany, staram się za wiele nie oczekiwać i przede wszystkim cieszyć się tym, co uda się zwiedzić. Wiele mówi się o tym, że speedway powoli umiera, pojawiają się informacje o zamkniętych torach, ale je staram się patrzeć na to inaczej niż kiedyś. To, że zdarzają się przypadki zamkniętych torów – widocznie tak musi być. To, że sprzęt jest coraz droższy – tak pewnie nie musi być, ale niestety jest. Nauczyłem się przez te moje wyjazdy, że tory torami, sprzęt sprzętem, ale najważniejsi są ludzie. Dopóki pojawiają się nowi zawodnicy, to znaczy, że speedway żyje. Cieszy to, że nie tylko w Polsce, Danii, Anglii czy Szwecji są młode talenty, ale wciąż jest zainteresowanie żużlem wśród młodych ludzi w Niemczech, Czechach, Łotwie, fajnie rozwijają się juniorzy w Norwegii i Finlandii. Widziałem Holendrów i Słoweńców śmigających na motocyklach 250 cm3. To wszystko bardzo mnie cieszy, bo dopóki są ludzie, którzy chcą się ścigać, to jako kibic żużla mogę cieszyć się ich oglądaniem.
Z wiekiem też bardziej zaczynam wracać uwagę na klimat zawodów, a nie tylko na samą atrakcyjność ścigania. Staram się rozglądać po obiektach, które mają swoją historię, na ludzi, którzy obserwują żużel, na to jak przeżywają zawody. Ja nie mam już swojej drużyny, jest po prostu zwyczajnym kibicem żużla bez wskazywania na konkretne barwy czy zawodników. Dzięki temu poznałem kilka osób, z którymi bardzo fajnie można było porozmawiać. I mimo, że generalnie jestem bardziej samotnikiem, to jednak kontakt z ludźmi jest niezbędny do rozwijania się jako człowiek.
Na koniec chciałbym podziękować mojej kochanej Żonie i dzieciom, że wytrzymują te moje wyjazdy i jakoś akceptują tę moją pasję. Podziękować, że zawsze kiedy wracam do domu są tam ludzie, którzy cieszą na mój widok.
Nie robię żadnych planów na kolejny sezon. Na razie jest czas na odpoczynek i nabranie znów jeszcze większej ochoty na wyjazdy. Im jestem starszy, tym bardziej zaczynam doceniać właśnie ten czas pomiędzy sezonami, choć nadal nie jest on łatwy, bo zdarza mi się, że nawet w taki zwyczajnym życiu trochę wpadam wtedy w sen zimowy. Pozostaje jeszcze wydanie kolejnego kalendarza. Postaram się podtrzymać poprzedni nakład, czyli dwie sztuki 🙂
Moze slowko podsumowania 31 lat Piotra Protasiewicza ? To bylby ciekway artykul…