Niezbyt często możemy w tym roku oglądać na torze Mateusza Świdnickiego. Zgodnie z moimi podliczeniami ubiegłoroczny zdobywca MIMP zaliczył w tym roku zaledwie 13 zawodów, wliczając w to dwa sparingi, siedem meczów PGE Ekstraligi, finały MPPK oraz IMP, a także po jednym meczu w szwedzkich ligach Bauhaus Ligan oraz Allsvenskan. Łącznie daje to zaledwie 41 wyścigów (w ciągu 2,5 miesiąca), w których zdobył tylko 36 punktów i 6 bonusów.
Można powiedzieć, że chłopak u progu dorosłej kariery padł ofiarą swojego sukcesu, bo oczekiwania urosły bardzo wysoko, a kończy się na tym, że nie może nawet startować w rozgrywkach Ekstraligi U24, ponieważ przekracza dozwoloną średnią o… 0,062 (zdobył w ubiegłym roku w polskiej lidze o 5 punktów za dużo).
Ja jednak czegoś w tym wszystkim nie rozumiem. Nie od dziś wiadomo, że Mateusz opiera skuteczność swojej jazdy na wyjściu z dobrą prędkością z pierwszego łuku. Przyblokowanie czy jakiekolwiek inne wytrącenie go z rytmu bardzo mocno ogranicza jego zdolność do zdobywania punków, bo ma problem z budowaniem prędkości w trakcie wyścigu. Skoro widzę to ja od kilku lat z wysokości trybun, to trenerzy w parkingu widzą to na pewno dużo lepiej. Aż się prosi, żeby Mateusz zaczął szukać startów zagranicą, w różnego rodzaju turniejach indywidualnych, na technicznych torach o różnej długości i geometrii, których np. w Niemczech jest całkiem sporo. Dlaczego zagranicą? Żeby uciec przed presją, a poza tym obecnie praktycznie nie ma u nas imprez towarzyskich.
Nie wiem czy to kwestia klubów czy zawodników, ale dla mnie jest niepojęte, że tak mało polskich żużlowców szuka startów na innych obiektach.