W Polsce zakończył się okres transferowy. Jeszcze kilka lat temu o wielu zmianach dyskutowałoby się tygodniami, ale obecnie, gdy wszystkie kontrakty znamy na kilka tygodni przed ich podpisaniem, właściwie nie ma już o czym rozprawiać. Po prostu zawodnicy podpisali umowy i… tyle w tym temacie.
Młodzi ludzie, czy raczej młodzi kibice, wychowani w erze pewnego tzw. redaktora (i wielu jemu podobnych znawców tematu0 nie wiedzą tak naprawdę co oznacza pojęcie „oczekiwanie na podpisanie kontraktów”. Jeszcze jakieś dziesięć lat temu o zawodnikach występujących w moim ukochanym klubie dowiadywałem się podczas prezentacji. I to była wtedy prawdziwa niespodzianka, niczym prezenty pod choinką dla kilkuletniego dziecka. A teraz? Wszechwiedzący Prometeusz polskiego dziennikarstwa żużlowego zdradza najdrobniejsze szczegóły tego co zawsze było ukryte, zabierając nam tak naprawdę całą radość z okresu oczekiwania. To trochę tak, jakby pięcioletnie dziecko na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem wiedziało co będzie pod choinką, z najdrobniejszymi detalami dotyczącymi ceny, miejsca zakupienia i ewentualnych promocji, które wówczas obowiązywały. No niestety, taki „posłaniec dobrej nowiny” rozwali każdą radość zarówno z opracowywania samej niespodzianki, jak i z odbioru czegoś, co niespodzianką już niestety nie jest.
Gdyby ktoś się zastanawiał nad tym, dlaczego w Polsce tak wiele pieniędzy idzie na coś, co poza naszym krajem jest po prostu realizowaniem swojej pasji, to należy podziękować takim właśnie przykładowym Dariuszom, których w polskim żużlu jest więcej niż się wielu kibicom wydaje. Chodzi o takich pośredników, co to niby wyłącznie dla dobra ogółu czynią posługę, a kwestia płacy jest tylko i wyłącznie zwrotem kosztów obsługi dobrej nowiny.
Mniejsza o to. Drużyny mają składy jakie mają, bo zawodników zbyt wielu na rynku nie ma. Jak któryś zmienia barwy, to zaraz dorabia mu się jakąś wielką ideologię do jego decyzji. Chcemy mieć najbogatszą ligę świata, to nie dziwmy się, że rządzą w niej pieniądze. Przecież to jest oczywistość. Najciekawsze i najśmieszniejsze zarazem jest to, że na końcu z reguły wygrywa nie ten, kto najwięcej zapłacił, ale ten, komu udało się stworzyć z zakontraktowanych zawodników drużynę w pełnym tego słowa znaczeniu. I jak byśmy nie próbowali oszukiwać rzeczywistości, to na końcu naprawdę na wierzch wychodzi najzwyczajniejsza pasja i radość z tego co się robi. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze. Na szczęście.
Żużlowa centrala próbuje od jakiegoś czasu zmusić kluby do szkolenia, czyli próbuje je siłą wprowadzić na drogę czegoś, co ma być swego rodzaju pasją. Niestety, kryteria przyjęte przez centralę są tak z dupy wzięte, że na końcu okazuje się, że ukarany zostaje klub obiektywnie najlepiej szkolący młodych żużlowców, a wzorem do naśladowania jest z kolei klub, mający najsłabszych w lidze młodzieżowców i do tego jeszcze nie swoich. To trochę tak jakby na marszu niepodległości najbardziej patriotyczną grupą wśród polskich nacjonalistów okazali się imigranci.
Skoro tak są określane kryteria, to trudno oczekiwać, żeby efekty były jakieś wielce spektakularne. Generalnie na świecie mamy taką tendencję, że nieważne w jaki sposób osiągnięty, ważne że jest zysk, bo z tego rady nadzorcze rozliczają osoby zarządzające spółkami. Ważne, żeby tabeli pokazywały, że jest dobrze. Na dłuższą metę nie da się jednak udawać, że atrapa jest prawdziwym towarem i taki system musi prędzej czy później upaść. Podobnie będzie z żużlem w naszym kraju. To tylko kwestia czasu.
Tak na zakończenie. Skoro Polska, kraj w zasadzie niebyt bogaty, przeznacza najwięcej pieniędzy na żużel, to chyba każdy rozsądnie myślący człowiek powinien zacząć zastanawiać się skąd te pieniądze się biorą. Mam w domu program z finału Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów z King’ Lynn (2016) i mam także program z tegorocznego żużlowego weekendu w Pardubicach (IMŚJ, Zlata Stuha i Zlata Prilba). W obu znajduje się zdjęcie tego samego polskiego polityka jako honorowego cośtama. Z tego co przeczytałem na stronie pewnego sportowego portalu, ma w swoim CV pomaganie nie tylko firmie One Sport. Na czym polega jego „pomoc”? Raczej nie wspiera imprez swoimi pieniędzmi. Jeśli tak doliczymy do tej „pomocy” dobre kilkanaście milionów złotych przeznaczane przez samorządy, to okaże się, że największymi sponsorami światowego żużla jesteśmy my, czyli zwyczajni Polacy płacący podatki, zarabiający kilkakrotnie mniej niż nasi odpowiednicy w krajach Europy zachodniej. I to my opłacamy tych wszystkich posłańców dobrej nowiny i honorowych cośtamów. I to już nie jest śmieszne.