Sam fakt organizowania dwóch imprez w ciągu jednego weekendu w Austrii zasługuje na uwagę, bo żużel nie jest tutaj zapewne sportem specjalnie rozpoznawalnym, poza ośrodkami, w których istnieje. Pozostało więc wsiąść w samochód i przejechać nieco ponad 270 km, które dzielą Sankt Johann im Pongau od Mureck.
Tym razem nie jechałem sam, bo podążaliśmy na kolejne zawody z Robertem. Podróż trwała ok. 3,5 godziny, więc była możliwość porozmawiania, a jak wiadomo wymiana obserwacji i doświadczeń z człowiekiem, który ma w życiu pasję i coś ciekawego do powiedzenia, zawsze wzbogaca moje spojrzenie na świat.
Ranek w Sankt Johann stał pod znakiem sporego zachmurzenia, więc nie było widać alpejskich szczytów. Dzięki temu mogłem jeszcze bardziej docenić szczęście jakie miałem dzień wcześniej. Pozostało zatankować bolid, zrobić kilka zdjęć z widokiem na położony w dolinie rzeki Pongau stadion w Sankt Johann i ruszyć w drogę. Żeby dojechać do Mureck, trzeba było skorzystać z wielu tuneli, z których dwa najdłuższe miały w sumie ponad 18 km długości. Całkiem fajne doświadczenie, bo do tej pory nie miałem okazji jeździć autostradami przebijającymi się przed góry i to w sensie jak najbardziej dosłownym. Na miejscu znów przywitała nas piękna pogoda, ale w jakże innych okolicznościach.
W Mureck byłem po raz drugi i znów w październiku, gdy drzewa zaczynają powoli zmieniać kolory. Otoczenie toru ma swój klimat, a choć jest on zupełnie inny od górskich krajobrazów, to nie można mu odmówić wielkiego uroku. Jesienny czas poskutkował liśćmi spadającymi co jakiś czas na tor na pierwszym łuku i leżącymi tam do rozegrania wyścigu. W domu przeglądając zdjęcia, dostrzegłem na jednym z nich, że za żużlowcami leci sobie taki właśnie pojedynczy jesienny liść. I choć samo ujęcie żużlowców było podobne do setek innych, to właśnie ten jeden szczegół sprawił, że dodałem go do galerii pod tym artykułem.
Bardzo lubię tor w Mureck, bo choć proste tutaj mają ponad 100 metrów długości (są chyba nawet dłuższe od prostych w Krośnie), to wiraże są stosunkowo krótkie i ostre. Trzeba mieć naprawdę sporo umiejętności, żeby na pełnym gazie wchodzić w te łuki. Żeby nie było za łatwo, to wejście w drugi łuk jest lekko ścięte, co wręcz zachęca do wchodzenie piką. Jeśli jednak znajdzie się śmiałek, który w ten sposób spróbuje to miejsce pokonać, to niechybnie skończy swój udział na bandzie. Może to głupio zabrzmi, ale ten bardzo szybko weryfikuje tych, którym się wydaje, że umieją więcej niż naprawdę umieją. Pomimo długich prostych nie wystarczy odkręcić gaz do oporu, ale trzeba jeszcze przewidzieć jak zapanować nad ogromną prędkością. Jeśli chodzi śmiałków, to tym razem zweryfikowany został Jakub Poczta, który zakończył udział w zawodach już po pierwszej serii. Ostrowianin wjechał na plecy Nicka Skorji, ale na szczęście Słoweniec utrzymał się na motocyklu, natomiast Polak w dość dosłownym sensie został sprowadzony na ziemię. Z tym łukiem w swoim pierwszym starcie nie poradził sobie także Alexander Schaaf, ale on startuje raczej okazjonalnie. Efekt był taki, że po pierwszej serii stawka została zredukowana o tych dwóch zawodników.
Niestety, organizatorom w paradę weszła przełożona impreza w Rybniku, przez co w Mureck nie pojawili się awizowani rybniczanie Robert Chmiel i Lech Chlebowski. Za młodszego z nich pojechał Kacper Łobodziński, ale drugiej dziury nie udało się już załatać. Jeśli doliczymy dwóch uczestników wyeliminowanych po pierwszej serii, to wiadomo było, że sporo wyścigów rozgrywanych będzie w niepełnej obsadzie. Stawka była bardzo zróżnicowana. Obok zawodników ze sporym doświadczeniem pod taśmą stawali żużlowcy jeżdżący rzadko lub mający naprawdę okazjonalny kontakt z motocyklem. Mimo to kilka wyścigów mogło się podobać, a ostatnie trzy biegi dostarczyły sporo emocji i mogły zadowolić nawet bardziej wybrednych kibiców.
W 20. biegu doszło do bardzo groźnie wyglądającego karambolu dwóch niepokonanych zawodników: Matiasa Nielsena i Marko Lewiszyna. Na pierwszym łuku ostatniego okrążenia rozpędzony Ukrainiec uderzył w tylne koło Duńczyka i obaj pofrunęli w kierunku bandy. Na szczęście nikomu nic się nie stało, a Matias wygrał finał i został zwycięzcą całych zawodów. Trzeba przyznać, że obaj prezentowali się na torze wybornie, wchodząc w łuki na pełnym gazie, pięknie balansując ciałem na motocyklu. Tak właśnie tutaj trzeba jeździć i za to lubię ten tor. Inaczej jechali na przykład Daniel Gappmaier i Nick Skorja, którzy przy końcu prostej odpuszczali na chwilę gaz, przesuwali się lekko do przodu na motocyklu i wtedy z gazem wchodzili w łuk.
Teraz jeszcze kilka słów o lekko pozasportowych wartościach. Będąc tutaj w 2019 roku jadłem świetne danie, którego nie spotkałem na żadnym innym stadionie, czyli kotlet schabowy w bułce (schnitzelsemmel). Zastanawiałem się czy będzie także teraz i organizatorzy spełnili moje małe marzenie. Trzeba dodać, że kotlety są świeżutkie, przygotowywane na miejscu, od rozbijania poczynając, przez doprawienie, panierkę i smażenie. Dla mnie to jest rewelacja. Nie mogłem niestety tym razem wypić piwa, bo bezpośrednio po zakończeniu zawodów wracałem do domu. Przy okazji dziękuję Robertowi, Waldkowi i bardzo miłej pani za możliwość wspólnego oglądania tych naprawdę fajnych zawodów.
Powrót do domu zajął mi niespełna 9,5 godziny. Na szczęście droga była czysta i nie chciało mi się spać, choć w domu byłem dopiero ok. godz. 3:30. Duża w tym zasługa metalowych kapel Mgła i Vader, które umilały mi tę samotną podróż. Ciekawym przeżyciem było pokonywanie ciemną nocą, przy lekkiej mgiełce zalesionych górskich serpentyn w Czechach, blisko granicy z Polską. Była wtedy równo północ. To było bardzo miłe zakończenie udanego sezonu, które cały czas staram się odespać, ale na razie bez powodzenia.