Tegoroczny wyjazd do Pilzna zaplanowałem przede wszystkim dlatego, że pod koniec ubiegłego sezonu pojawiła się informacja o zebraniu członków miejscowego klubu, na którym rozważano możliwość zakończenia działalności. W tym roku w tym mieście zaplanowano organizację trzech imprez oraz dwa turnieje juniorskie na motocyklach o mniejszych pojemnościach. Mam nadzieję, że żużel tam przetrwa.
Pierwotnie chciałem obejrzeć Indywidualne Mistrzostwa Czech juniorów, ale w ubiegłym roku nie zdołano „uzbierać” na starcie pełnej stawki zawodników (pojechało bodajże trzynastu, w tym dwóch Niemców i Holender). W tym roku na starcie stanęło co prawda szesnastu żużlowców, jednak po wypadku już w pierwszej serii zostało ich czternastu (mam nadzieję, że Michal Tomka wróci do zdrowia). Nastąpiła więc szybka zmiana planów i wytypowanie kolejnego turnieju w Pilznie, którymi okazały się poniedziałkowe zawody parowe. Szukając informacji na temat imprezy zaskoczyłem się mocno, że gospodarzom udało się zaprosić Jasona Doyle’a.
Prognozy pogody nie były jakoś specjalnie optymistyczne, ale przekraczając granicę wciąż można było mieć nadzieję na rozegranie zawodów. Tyle że od granicy do celu było jeszcze dobre 200 km. Niestety, w okolicach Pragi na niebie pojawiły się ciemne chmury, które jak na złość robiły się coraz ciemniejsze. Na autostradzie nr 5 pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie – czasem lało tak, że aż woda stała na jezdni, a za chwilę była sucha nawierzchnia. Zbliżając się do Pilzna coraz jednak bardziej rzedła mi mina, bo drogowskazy pokazywały już zjazdy do miasta, a ja przebijałem się samochodem przez ścianę deszczu. Na szczęście chmura jednak w końcu przeszła, a do rozpoczęcia zawodów pozostało jeszcze półtorej godziny. Był więc czas na zwiedzenie miejscowego rynku.
Już na pierwszy rzut oka widać, że kamienice nie były budowane przez zwykłych mieszczan. Na rynku było jeszcze mokro, ale trwały przygotowania do wyzwolenia tego terenu przez… wojska amerykańskie.
Po krótkim spacerze wróciliśmy pod stadion. Nasze wątpliwości w kwestii tego czy zawody zostaną rozegrane zostały szybko rozwiane, bo… trwała właśnie próba toru. Co ciekawe, trawa na stadionie była sucha, podobnie zresztą jak ławki, więc najwyraźniej przechodząca wcześniej chmura zachowała się bardzo kulturalnie.
Sam obiekt jest położony w dzielnicy Bory. Dobrym punktem orientacyjnym przy zjeździe z drogi nr 27 są potężne zabudowania, które pierwotnie uznałem za zabudowania poklasztorne, ale po powrocie do domu dowiedziałem się, że jest to… więzienie. Po wjechaniu na ulicę Univerzitní mijamy stację benzynową, a po chwili widać kasy i bramu obiektu. Wydaje się, że za murem oddzielającym stadion od ulicy jest po prostu tor, więc po wejściu można się mocno zdziwić. Tor położony jest w dość głębokiej niecce, otoczonej z trzech stron bardzo wysoką trawiastą górką. Całość trybun była jednak bardzo ładnie wykoszona i przyznam, że po jednym z pierwszych wyścigów dotarł do mnie ciekawy miks zapachowy będący połączeniem jakże przyjemnego żużlowego aromatu z zapachem skoszonej trawy. Będąc na górze ma się oczywiście dobry przegląd całości toru, choć siłą rzeczy jest się dość daleko od niego.
Pilzneński owal jest całkiem ciekawy. Niby nic skomplikowanego, ale jednak zawodnicy musieli się trochę powyginać na motocyklach. Co ciekawe, przy wejściu w pierwszy łuk krawężnik zakręca później niż banda, co sprawia, że jest to najwęższe miejsce na torze. Myślę, że można by tu zorganizować naprawdę fajne zawody. Zresztą wyścigi mające w miarę wyrównaną obsadę pokazały, że można się tu pościgać.
Same zawody spełniły moje oczekiwania. Jadąc tu znałem obsadę, a jednocześnie wiedziałem o co chodzi w tej rywalizacji, bo po raz drugi miałem możliwość zobaczenia Międzynarodowych Mistrzostw Czech Par. Teraz byłem już o tyle mądrzejszy, że znałem zarówno sposób dość oryginalny sposób rozgrywania zawodów (dwie grupy po pięć drużyn; wyścigi każdym z każdym w grupie; półfinały, bieg o trzecie miejsce, finał), jak punktację (4,3,2,0), która sprawia, że bardziej opłaca przyjechać się na miejscach 2 i 3 niż na miejscach 1 i 4. Skoro jest to turniej parowy, to najważniejsze jest to, żeby przeciwnik został pokonany przez obu zawodników z jednej drużyny. Jest w tym logika.
Sytuacja czeskiego żużla wygląda obecnie tak, że jest przede wszystkim Václav Milík. Potem mamy kilku w miarę równorzędnych zawodników prezentujących całkiem przyzwoity poziom, czyli Matěj Kůs, Tomáš Suchánek, Eduard Krčmář, Hynek Štichauer, Zdeněk Simota czy Josef Franc. Dalej jest kilku juniorów (Ondřej Smetana, Zdeněk Holub), ale reszta zawodników prezentuje poziom raczej amatorski. Często wynika to zresztą z kwestii sprzętowych. Oglądnąłem sobie zdjęcia zrobione podczas zawodów i okazało się, że tylko trójka uczestników jeździła na rodzimych Jawach, które pewnie nie były już pierwszej młodości. Wydaje mi się, że właśnie w Czechach najbardziej widoczny jest skutek coraz droższej zabawy w żużel, bo Jawa nie dostarcza już sprzętu, a GM są drogie w utrzymaniu.
Sam przebieg turnieju był taki, jak można było się tego spodziewać, czyli eliminacje miały wyłonić z góry wiadome cztery drużyny. Była szansa na jakąś rywalizację, ale Mariusza Puszakowskiego po dwóch seriach rozbolała ręka i wycofał się z udziału w zawodach (dodam tylko, że w drugim swoim starcie przyjechał na pierwszy miejscu). Regulamin jest taki, że w pojedynkę nie można nic zdziałać, bo nawet wygrywając wyścigi indywidualnie, drużynowo się je przegrywa. Nie ukrywam, że mam żal do zawodnika KSM Krosno, bo trochę popsuł emocje, a w niedzielę już normalnie wystąpił w barwach swojego polskiego klubu, gdzie odjechał aż pięć biegów.
Co ciekawe, gospodarze pomimo wsparcie Jasona Doyle’a zajęli dopiero trzecie miejsce, bo w półfinale doświadczony Zdeněk Simota na pierwszym łuku uderzył w koło Australijczyka, dość nieprzyjemnie upadł i oczywiście został wykluczony z powtórki. A ponieważ zarówno Hynek Štichauer, jak i Zdeněk Holub w powtórce dojechali do mety, więc to oni wystąpili w finale.
Wyjazd uważam za udany. Pogoda w sumie dopisała, choć powrót częściowo znów odbywał się w deszczu i we mgle, a do tego na najtrudniejszym odcinku drogi pomiędzy Libercem a granicą.