To co dzieje się ostatnio wokół akcji ZKŻ SSA jest tak absurdalne, że… musi mieć jakieś drugie dno. Postaram się pokrótce podsumować to, co udało mi się usłyszeć i przeczytać w mediach.
Poprzedni prezydent Zielonej Góry bardzo mocno zaangażował się w pomoc klubowi, łącznie z kupieniem sporego pakietu akcji, z których przecież miasto nie miało żadnej dywidendy. Chodziło w gruncie rzeczy o doraźną pomoc w postaci dofinansowaniu klubu. To zaangażowanie ówczesnego prezydenta nie przełożyło się ani na wynik sportowy, ani na jego sukces wyborczy. Starcie wyborcze przegrał zarówno w pojedynku indywidualnym, jak i drużynowym. Jeden z jego komitetów wyborczych (z przedstawicielami Falubazu) w ogóle nie wszedł do Rady Miasta. Dla mnie był to kolejny dowód na to, że coraz większą część kibiców Falubazu stanowią mieszkańcy okolicznych powiatów. Co prawda głośno krzyczą, ale biorą udział w innych wyborach…
Nowy prezydent Zielonej Góry odziedziczył takie zgniłe jajo i niby chciał sprzedać akcje, ale jakoś nie bardzo. Temat pojawił się w lutym tego roku. Mamy końcówkę listopada, a akcje dalej są w rękach miasta. Żeby było ciekawiej, miasto, choć chciało sprzedać akcje ZKŻ SSA, zamiast pozbycia się ich, zostało… największym akcjonariuszem spółki. Akcjonariuszem, który w gruncie rzeczy nie ma decydującego głosu. Paranoja.
24 października 2025 r., czyli miesiąc temu, na portalu wzielonej.pl, powiązanym z Radiem Index, pojawiła się wypowiedź wiceprezydenta miasta, który powiedział, że rusza przetarg na sprzedaż akcji ZKŻ SSA, a czas na składanie ofert mija 7 listopada. Pakiet miał być sprzedany jednemu właścicielowi za nie mniej niż 2 799 979,42 zł. W komentarzu do wypowiedzi była mowa o tym, że akcje miał zakupić Stanisław Bieńkowski, czyli właściciel firmy Stelmet, posiadający bodajże 51% akcji ZKŻ SSA. Problem w tym, że po tym ogłoszeniu nie ma już śladu. Pozostał tylko wspomniany artykuł z wypowiedzią wiceprezydenta ZG Marka Kamińskiego.
Po kilku czy kilkunastu dniach okazało się, że p. Stanisław Bieńkowski za symboliczną złotówkę oddał swoje akcje na rzecz spółki ZKŻ SSA (31%), prezesa zarządu ZKŻ SSA Adama Golińskiego (10%) oraz jeszcze kogoś (10%). W zasadzie można się było domyślać, że raczej nie będzie już zainteresowany zakupem pakietu akcji od miasta.
Po drodze z klubem pożegnali się Piotr Protasiewicz i Kamil Kawicki, czyli chyba ostatni przedstawiciele Falubazu z czasów Roberta Dowhana, a jednocześnie ludzie startujący ze wspomnianej listy byłego prezydenta Zielonej Góry Janusza Kubickiego. Odszedł także toromistrz Przemysław Warecki. Na razie wiadomo kto odszedł, ale nie wiadomo kto został. Można więc oczekiwać, że w zielonogórskim klubie będzie zupełnie nowe rozdanie.
W wywiadzie dla Sportowych Faktów, p. Bieńkowski powiedział, że rezygnuje z kilku powodów. Jest zawiedziony wynikiem, zabierało mu to dużo czasu i nerwów i nie chce blokować swoją obecnością zaangażowania mniejszego biznesu. Coś w tym guście. Spłacił wszystkie zaległości i pozostaje nadal sponsorem tytularnym. Wspomniał także, że czas na większe zaangażowanie miasta.
Cóż, zmiana władz po ostatnich wyborach samorządowych zmieniła nastawienie miasta. Świadczy o tym m.in. chęć pozbycia się akcji, co oznacza przecież także wypisanie się z ponoszenia bezpośredniej odpowiedzialności za klub. Wg mnie władze miejskie nie powinny mieszać się do sportów zawodowych, zwłaszcza tam, gdzie nie chce się rozwijać własnych wychowanków. Mamy więc tutaj dość wyraźny rozdźwięk pomiędzy największymi graczami, jeśli chodzi o Falubaz.
Ostatnią częścią tej dziwnej układanki była wypowiedź Jacka Frątczaka szefa komisji sportu w Radzie Miasta, byłego menadżera, tudzież aktywnego eksperta. Pan Jacek ma niesamowitą umiejętność. Potrafi nic nie powiedzieć, używając do tego ogromnej ilości słów. Z umiejętności tej skorzystał także teraz, ale… No właśnie. Powiedział, że miasto sprzeda akcje, jednak potrzebna jest dematerializacja tychże akcji. Rzeczywiście jest to wymóg, ale problem polega na tym, że obowiązkowy termin dematerializacji akcji minął… 1 marca 2021 r. Od tej pory papierowe akcje mają wyłącznie wartość dowodu posiadania akcji, ale nie można ich sprzedać. Skoro tak, to ktoś w mieście musiałby niesamowicie dać ciała, a wspomniany wcześniej wiceprezydent wyszedłby na głupka. Zakładam, że jednak ktoś w Zielonej Górze zna te przepisy, więc wypowiedź pana Jacka potraktuję wyłącznie jako grę na czas w okresie, gdy wszyscy, którzy mogliby się na ten temat wypowiedzieć nie mają nic do powiedzenia. To by znaczyło, że prędzej czy później nastąpi próba zmuszenia ludzi rządzących miastem do zagrania zgodnie z narzuconymi warunkami, które – jak zakładam – będzie chciał wymusić odpowiednio „zmotywowany” elektorat.
A jakie to warunki? Tutaj już jest kwestia czystej spekulacji. Skoro wymagane miałoby być większe zaangażowanie miasta, także w temacie szukania sponsorów, to zakładam, że właśnie tu jest haczyk. Co miasto może zaproponować biznesowi? Tego tematu nie rozwinę. Zakładam, że jest pomysł na stworzenie zielonogórskiego Business Clubu, czyli czegoś w rodzaju prestiżowej organizacji, do której wstęp kosztuje odpowiednie pieniądze, które zamienione zostają na akcje. Były już takie pomysły w innych ośrodkach, ale niekoniecznie zdały egzamin. Przy aktualnych kosztach speedwaya w Polsce potrzeba grupy naprawdę bogatych ludzi, którzy chcieliby bawić się w tego typu grę. Tylko czy wielkim prestiżem jest wejście na trybunę VIP-owską i wysłuchiwanie tzw. dopingu? Speedway nie jest i nigdy nie będzie prestiżową dyscypliną sportu. I tu właśnie potrzebne jest miasto. Ale czy dla polityków wejście w lokalny żużel będzie jeszcze opłacalne?

