Oficjalnie zakończyła się pierwsza runda play-off. Drużyny z Gorzowa i Leszna odjechały mecz, który nic nie zmienił, ale chwała im za to, że nie zadowoliły się rozstrzygnięciami poza torem i ustaliły wynik w sportowej walce.
Wiadomo, że gospodarze choćby się nie wiem jak starali, to po prostu nie mogli przegrać, bo rywal był dramatycznie osłabiony. Mając zaledwie czterech w pełni zdrowych zawodników leszczynianie narażali się klęskę. Ostatecznie poziom ekstraligowy zaprezentowało tylko dwóch z nich, a mimo to goście przekroczyli barierę trzydziestu punktów, co pozwoliło im na pewno opuścić stadion z podniesionymi głowami. Gdyby w pełni wykorzystano regulamin, to Unia mogłaby jeszcze ugrać jedno lub dwa „oczka”, bo będący poza zasięgiem gospodarzy Jarosław Hampel nie pojechał jako zastępstwo zawodnika za Kamila Adamczewskiego.
Trudno wyciągać jakieś daleko idące wnioski po tym meczu, bo następne pojedynki rozegrane zostaną dopiero za trzy tygodnie. Przez ten czas może się zdarzyć wszystko: odzyskanie lub zgubienie formy oraz, „odpukać”, kontuzje. Gdybym jednak miał pokusić się o ocenę obu zespołów, to na pewno nie byłoby hurraoptymistycznych opinii na temat formy gorzowian. Jeśli jedzie siedmiu na dwóch, a mimo wszystko uzyskuje się tylko 56 punktów, to jednak pozostaje pewien niedosyt. Tym bardziej, że Czesław Czernicki nie pozwolił pojechać swoim juniorom więcej razy niż wynikało to z programu. Gdyby więc założyć, że Stal powalczyła na maksa, to przy dwóch rywalach będących jedynie wypełniaczami składu już na starcie gorzowianie mieli zapewnione 25 punktów i to przy założeniu, że Janusz Kołodziej i Tobiasz Musielak byli pełnowartościowymi przeciwnikami (choć na pewno nimi nie byli). Gdyby przyjąć także tę dwójkę jako wypełniaczy, okazałoby się, że Stal już na „dzień dobry” miała zapisane… 50 punktów. Gospodarze świetnie mają rozpracowany swój tor na dystansie, ale starty po raz kolejny nie były ich mocną stroną.
Nie wiem co się dzieje z Januszem Kołodziejem. To co robi, jak wyraził się prezes Unii, woła o pomstę do nieba. Ten człowiek zapomniał jak się wygrywa. Wciąż jest pełnoprawnym uczestnikiem cyklu SGP, czyli według regulaminu jest na tym samym poziomie co Greg Hancock czy Jason Crump. Tymczasem „Kołdi” dając się objechać na dystansie Łukaszowi Cyranowi sięgnął dna (nie chciałbym tu obrażać juniora Stali, ale jego forma w większości klubów nie dałaby mu miejsca w ekstraligowym składzie). Paradoks idiotycznych przepisów sprawia jednak, że obecna niedyspozycja może być dla niego zbawieniem w przyszłym roku. I tu właśnie mam dylemat: czy Kołodziej rzeczywiście jest tak beznadziejnie słaby czy może korzystając z okoliczności zbija sobie KSM? Trudno uwierzyć, żeby w ciągu jednego roku można było aż tak nisko upaść. Przecież w sezonie 2010 zdobył wszystko, co mógł zdobyć, wygrywając wszędzie i z każdym. Wiadomo było, że szanse na utrzymanie takiej formy nie są wielkie, ale to co robi jest jakąś karykaturą. Teraz nawet nie jest przeciętniakiem. Czy można go wyciągnąć w ciągu trzech tygodni? Wszystko siedzi u Janusza w głowie, a w takim przypadku „naprawa” może trwać równie dobrze tydzień jak i rok. Być może jednak faktycznie z Kołodziejem nie jest dobrze, bo prezes Unii stwierdził, że musi działać, bo z zawodnika pozostanie tylko nazwisko.
Ciekaw jestem jak czuł się menadżer Betardu Sparty Wrocław – Piotr Baron. Wiadomo, że poddanie się bez walki nie było jego decyzją, ale on musiał ją ogłosić. Na jego miejscu patrząc jak we dwóch leszczynian walczy z faworytem i uzyskuje całkiem przyzwoity, miałbym całkiem sporego kaca. Pamiętam go jako zawodnika i nie mogę powiedzieć, żeby kiedykolwiek pokazał jazdę nie fair. Mam nadzieję, że gdyby to od niego zależało, to Sparta pojechałaby do Torunia.
Nie widziałem drugiego spotkania pokazywanego w telewizji. Gdy zobaczyłem wynik nie byłem zaskoczony, bo taki właśnie obstawiłem w konkursie zielonogórskiego portalu sportowego. Suchy rezultat nie oddaje jednak przebiegu, a ten był dość ciekawy. I znów „Jaskółki” zaprezentowały się jako twór bez jaj. Jeśli mając czterech zawodników walczących dzień wcześniej o awans do SGP i jednego pełnoprawnego uczestnika tegoż cyklu przegrywa się podwójnie dwa najważniejsze biegi, to ręce mogą opaść nawet najzagorzalszym fanom. Tym bardziej, że goście jeszcze po ósmym biegu prowadzili sześcioma punktami.
W przypadku walki o utrzymanie mamy kolejny regulaminowy paradoks. Skoro nikt bezpośrednio nie spada, a najsłabszy ekstraligowiec walczyć będzie jeszcze z trzecią ekipą z pierwszej ligi (to powinna być tylko formalność), to jasno wynika, że przegrywając ten pierwszy dwumecz żużlowcy mogą zarobić jeszcze w tym drugim dwumeczu i być całkiem dobrze finansowo do przodu. Wygranie pierwszego dwumeczu jest natomiast równoznaczne z zakończeniem sezonu, a tym samym z brakiem kolejnych możliwości zarobienia pieniędzy.
Na koniec przeniosę się do pierwszej ligi. Gdańszczanie wygrali u siebie Start Gniezno w trzech ostatnich biegach. Dwukrotnie pojechał w tym czasie najlepszy zawodnik meczu Darcy Ward. Młody Australijczyk, będący na wypożyczeniu z Torunia, spisuje się rewelacyjnie. Wydaje mi się, że przyznanie mu dzikiej karty na turniej na Motoarenie jeat całkiem dobrym pomysłem i obstawiam, że to sprawdzenie go w boju przez przyznaniem mu stałego „dzikusa”. Do przyszłorocznego cyklu awansowali żużlowcy podnoszący raczej średnią wieku, więc BSI będzie pewnie chciało ściągnąć młodszych żużlowców.
Tymczasem czeka nas nuda. Ten kto wymyślił trzy tygodnie przerwy może liczył na to, że spragnieni emocji kibice chętniej zapłacą większe pieniądze za bilety. Skończył mi się karnet i aż boję się pomyśleć jaką cenę rzuci prezes.