Kiedy tylko usłyszałem o przejęciu zarządzania rozgrywkami 1. Ligi przez Ekstraligę Żużlową, to pierwszy wnioskiem, jak przyszedł mi do głowy, było opuszczenie 1. Ligi przez zespół Landshut Devils. To oczywiście nie było odkrywcze, bo podobną sytuację mieliśmy kilka lat temu, gdy Łotysze nie zostali wpuszczeni do Ekstraligi mimo, że wygrali rozgrywki 1. Ligi. Argumenty mówiące o konieczności spełnienia wymogów są oczywiście tylko przykrywką, bo te wymogi ustala… Ekstraliga Żużlowa. Jak wszyscy wiemy, prawdziwym powodem było i nadal jest to, że ani PGE, ani polski oddział Canal+ nie mają żadnego interesu w obecności tych dwóch ekip w sponsorowanych przez siebie rozgrywkach.
Canal+ zresztą dopiero pod koniec czerwca zaczął transmitować mecze z Bawarii i to niekoniecznie wysyłał tam własną ekipę, a korzystał z usług podwykonawców. Wiem, bo byłem na meczu z Orłem Łódź. To było bardzo nieuczciwe zagranie wobec Niemców. A całe to połączenie oznacza, że jeśli drużyny z Landshut i Daugavpils chcą startować w polskich rozgrywkach, to są skazane na 2. Ligę. Oczywiście dopóki ta nie zostanie przejęta przez EŻ.
Cały ten proces wpisuje się w centralizację, którą chciałem opisać w artykule „Spieszmy się kochać żużel, tak szybko…”. W tym konkretnym przypadku przekazania zarządzania ligą prywatnej spółce chodzi o jedną z dwóch kwestii: albo chcemy zarabiać jeszcze więcej, albo cały misternie skonstruowany system wali się na naszych oczach i próbujemy przedłużyć go o tyle, o ile się da. W trzeciej części mojego mini cyklu chciałbym się do tego odnieść szerzej. Na razie piszę drugą, która będzie zupełnie poza takimi problemami.
A co do Bawarczyków, to nie wiem, czy dla niemieckiego żużla nie byłoby lepiej, gdyby oni wrócili do Bundesligi. Kai Huckenbeck czy Norick Blodorn przecież spokojnie też mogliby tam jeździć. Gorzej jest z Łotyszami, bo oni aktualnie nie mają żadnej alternatywy. Oba ośrodki dzieli prawie 1700 km. Pokonywanie takich dystansów na dłuższą metę mija się z celem, skoro i tak nie można wywalczyć awansu wyżej.