Dość niespodziewanie rozpocząłem tegoroczny sezon wyjazdowy. Nie planowałem początkowo zawodów w Gdańsku, bo Wielka Sobota niekoniecznie była najlepszym terminem na żużlowe wyprawy, przynajmniej do tej pory. Nie zakładam jednak, że stworzy się z tego jakaś nowa świecka tradycja.
Okazją do wyjazdu stał się finał B Drużynowych Mistrzostw Europy w Gdańsku. Nazwa może być nieco myląca, bo był to tak naprawdę półfinał. Zmiana nazewnictwa jest tutaj zaklinaniem rzeczywistości, gdy zwyczajnie coraz ciężej jest znaleźć dziewięć ekip narodowych, które chcą w takich rozgrywkach wystartować i wystawić choćby podstawowy skład, czyli czterech zawodników. Wyznaczanie finału tak niszowych mistrzostw w Polsce mija się z celem, ale to temat na osobną dyskusję, z której i tak nic sensownego nie wyniknie.
Formalnie gospodarzem sobotnich zawodów była Ukraina, jednak ze względu na wojnę gościnnie turniej odbył się w Gdańsku. W celu umożliwienia oglądania rywalizacji Ukraińcom mieszkającym aktualnie w Trójmieście zdecydowano o bezpłatnym wstępie na stadion, niezależnie od narodowości. Mając na uwadze, że były to zawody niszowe, do tego pierwszy tegoroczny żużel w Gdańsku, uważam, że podjęto bardzo dobrą decyzję. Wejść na stadion można było obok Bramy Maratońskiej i początkowo przewidziano dla kibiców tylko dwa sektory obejmujące trybunę główną i fragment widowni od wyjścia z drugiego łuku. Jeszcze przed startem do pierwszego wyścigu otwarto jednak cały stadion ze względu na liczbę kibiców przybyłych na stadion. Przyznam, że byłem bardzo miło zaskoczony frekwencją. Rzeczywiście przyszło sporo Ukraińców i byli dość głośni, jednak zdecydowanie przeważali mieszkańcy Gdańska.
Na stadionie im Zbigniewa Podleckiego byłem po raz drugi. Wróciłem tutaj po dwunastu latach przerwy i mam wrażenie, że nic się od 2012 roku zmieniło. Wtedy siedziałem pod dachem, że się tak wyrażę, a teraz mogłem zobaczyć całościową perspektywę. Z jednej strony trochę razi dziś w polskich warunkach obiekt żużlowy bez stałych toalet czy punktów gastronomicznych, ale jednocześnie przyznam, że lubię takie stadiony w starym stylu, które można obejść niemalże dookoła i obejrzeć zawody z różnej perspektywy. Naprawdę fajnie patrzy się na tor z wysokiej trybuny na wyjściu z pierwszego łuku (naliczyłem tam 22 rzędy). Szkoda, że wieżowce zasłaniają widok na wspaniały gotycki Kościół Mariacki, bo perspektywa byłaby wspaniała. Generalnie widać, że stadion im. Zbigniewa Podleckiego najlepsze czasy ma za sobą, ale nie można odmówić mu sporego uroku. Samo położenie stosunkowo blisko gdańskiego Starego Miasta jest wielkim atutem. Do tego Brama Maratońska sprawiająca, że nie da się pomylić tego stadionu z żadnym innym i specyficzna geometria nadają temu obiektowi charakter, który nie został jeszcze zniszczony przez ekstraligowe wymagania.
Patrząc w program można było założyć, że Szwedzi nie powinni mieć problemów ze zwycięstwem, ale ekipy Łotwy, Niemiec i Ukrainy wydawały się mieć potencjał na stworzenie ciekawej rywalizacji o drugie miejsce. I w sumie tak się rzeczywiście stało, choć należy dodać, że żadna z trzech ekip nie wystawiła najsilniejszego składu. U Niemców brakowało chociażby Kaia Huckenbecka, u Łotyszy – Kjastasa Puodżuksa, a w ekipie Ukrainy Saszy Łoktajewa. Szczególnie ten ostatni przypadek jest dziwny, bo wstawianie do składu 34-letniego Witalija Łysaka, który pojawia się wyłącznie na prezentacji, jest posunięciem zrozumiałym chyba wyłącznie dla kadry tego kraju.
Jeśli chodzi o same zawody, to – jak na ten etap przygotowań do sezonu i pierwsze ściganie na gdańskim torze – można uznać za naprawdę fajne przetarcie. Nie było może jakich spektakularnych mijanek, ale też nie można powiedzieć, że nic się nie działo. Zawodnicy walczyli między sobą oraz z torem na pierwszym łuku. Tam gdański toromistrz musi ostro popracować, bo koleina była okrutna i kilkukrotnie spowodowała sytuacje śmierdzące gipsem. Naprawdę wielkiemu szczęściu i umiejętnościom zawodników zawdzięczamy to, że wszyscy ukończyli ten turniej cało i zdrowo. Można było porównać opanowanie i pozostawienie sobie szans na cztery okrążenia z próbą zrobienia czegoś szybko i załatwienia sprawy już w pierwszym łuku. I takie właśnie ataki – odważne, ale nie biorące pod uwagę stanu nawierzchni – kończyły się spektakularnymi akcjami z przednim kołem w górze i kończeniem całości na dmuchanej bandzie. Celowali w tym niestety Ukraińcy, którzy tym samym coraz bardziej tracili szansę na wywalczenie chociażby trzeciego miejsca. Łotysze z kolei bardzo słabo zaczęli, ale w drugiej części turnieju spisywali się rewelacyjnie, świetnie rozgrywając pierwszy łuk i dobrze broniąc zdobytych pozycji. Niemcy, po bardzo solidnym początku, przegrali drugą część nie radząc sobie przede wszystkim na starcie.
Jeśli chodzi o organizację, to właściwie kwestię można pominąć, bo impreza była darmowa. W tym kontekście była to dość uczciwa cena. Na dłuższą metę irytujące jednak były błędy spikera w kwestii nazwisk zawodników. Jak na imprezę rangi FIM Europe słaba była też dezinformacja dotycząca zmian w ostatniej serii wyścigów. Spiker dostawał sprzeczne informacje odnośnie Niemca w XVIII wyścigu. Najpierw miał pojechać Valentin Grobauer, potem pojawiła się informacja o tym, że jedzie Norick Blödorn, a przed samym startem powróciła wersja z V. Grobauerem. A przecież gołym okiem widać było, że jedzie Norick Blödorn. Sytuacja powtórzyła się w kolejnym wyścigu, gdzie w spiker wciąż twierdził, że jedzie Fredrik Lindgren, choć naprawdę był to Casper Henriksson.
Jednak ani te niedoskonałości dotyczące informacji, ani koleiny nie zmieniają faktu, że była to całkiem udana impreza. Sporo kibiców, którzy normalnie nie przyszliby na takie zawody pojawiło się jednak ze względu na głód żużla i brak biletów, a żużlowcy mieli okazję do pościgania się w „ostrych” warunkach.
Myślę, że nieprędko nadarzy mi się okazja do ponownego zobaczenia zawodów na stadionie im. Zbigniewa Podleckiego. Cieszę się, że wyjazd się udał, że przy okazji mogłem choć na chwilę przejść się po gdańskiej starówce, zobaczyć Żuraw, Neptuna, ratusz, wejść do Kościoła Mariackiego, przejść przez Zieloną Bramę, Wyspę Spichrzów i most nad Motławą. I to wszystko bez przeciskania się w tłumie.