Dziwna była ta przedostatnia kolejka. Dziwna, bo można odnieść wrażenie, że nie wszystkim drużynom zależało na zwycięstwie. Zdecydowanie jest to dowód na idiotyczność przyjętego systemu rozgrywek.
Idąc na stadion obawiałem się o wynik pojedynku Falubazu z „Jaskółkami”, bo patrząc na skład tarnowian można było spodziewać się dobrego meczu. Tymczasem goście znający już wynik z Wrocławia po prostu odpuścili sobie ten pojedynek. To co zaprezentowali, to najgorszy zespół jaki w tym roku przyjechał do Zielonej Góry. Bez lidera, bez menadżera, bez chęci zwycięstwa, bez jaj. Nie znaczy to, że w poszczególnych wyścigach nie było emocji. Owszem były, ale wtedy, gdy wynik był już przesądzony. Być może tarnowianie są tak pewni, że wygrają dwa ostatnie pojedynki na własnym torze, że nawet nie spróbowali powalczyć o dobry wynik przy W69. Faktycznie, jeśli pokonają Spartę i Włókniarza, to wchodzą do szóstki, ale przecież ten awans mogli sobie zapewnić już dziś. Chyba, że działacze postanowili, iż dwa ostatnie mecze w Tarnowie muszą być o coś, bo to przyciągnie więcej kibiców. Gdyby takie było założenie, to uznałbym je za głupie, bo akurat po tym co „Jaskółki” pokazały w tym sezonie, to na ich występy wciąż przychodzi całkiem sporo widzów, więc najgorszą rzeczą jaką można byłoby w tej sytuacji zrobić, to odpuścić sobie walkę. Bo przegrać można, ale z honorem. Tymczasem porażka różnicą dwudziestu punktów w takim składzie to żenada.
W Falubazie pochwalić można wszystkich, bo każdy wygrał przynajmniej jeden wyścig. Bardzo dobrze pojechał wreszcie Greg Hancock, skuteczny jak zwykle był Andreas Jonsson, świetne starty potwierdził Grzegorz Zengota, a dodatkowo sporo punktów dorzucili Jonas Davidsson, Patryk Dudek i Adam Strzelec. Temu ostatniemu należą się ogromne brawa za pokonanie Fredrika Lindgrena po świetnym ataku na pierwszym łuku i wykręceniu najlepszego czasu dnia. Trochę gorzej szło „Protasowi”, ale skoro reszta jechała równo, to on po wczorajszym finale DPŚ mógł trochę odpocząć.
Wśród gości chyba tylko Fredrik Lindgren pokazał, że zależało mu na dobrym występie. Został zresztą bardzo dobrze przyjęty i pewnie wielu zielonogórskich kibiców chciałoby go znów widzieć z Myszką Miki na plastronie. Kompletnie nie rozumiem sposobu prowadzenia drużyny przez tarnowskiego menadżera. Pierwszą prawdziwą rezerwę taktyczną wykorzystał w… jedenastym wyścigu, gdy strata wynosiła już 22 „oczka”. Drugą wypuścił w… czternastym biegu przy takiej same różnicy. W zasadzie tylko sztucznie przedłużył zawody i dał zarobić przede wszystkim Sebastianowi Ułamkowi. Nie potrafię inaczej tego wytłumaczyć. Z taktycznego punktu widzenia zmiany te nie miały kompletnie żadnego znaczenia. Więc po co w ogóle je robił? Może po to, żeby tacy jak ja nie czepiali się, że nie korzystał z przysługujących mu regulaminowych rozwiązań.
Oglądałem w telewizji mecz z Wrocławia. Ciekaw byłem szczególnie czy jest jakaś „współpraca” pomiędzy Spartą i Unibaksem. Moja spiskowa teoria nie znajdowała potwierdzenia, bo po raz kolejny gospodarze przygotowali tor, na którym nie potrafili jechać. I nagle po regulaminowej przerwie zaczęły dziać się prawdziwe cuda. Wszyscy toruńscy seniorzy… przegrali swoje wyścigi. Tylko Emil Pulczyński zepsuł zabawę i wygrał, choć nikt na niego nie liczył (a może właśnie dlatego) . Gdyby nie junior gości, to na przestrzeni trzech wyścigów „Anioły” z dziesięciopunktowej przewagi mieliby dwa „oczka” straty. Zaczęło straszliwie śmierdzieć jakimś układem, do którego jakby przyłączył się sędzia Jerzy Najwer wykluczając w XIV biegu Rune Holtę. Gdyby ten mecz goście przegrali, to nie mam wątpliwości, że sprawa skończyłaby się w prokuraturze.
Zadziwia mnie Krzysztof Cegielski. Teraz komentując mecz we Wrocławiu najpierw powiedział, że sposób przygotowania nawierzchni powoduje bardzo dużą „szprycę”, która niemal w miejscu zatrzymuje zawodnika jadącego z tyłu. Potem stwierdził, że brakuje walki, bo winne są nowe tłumiki. Czy na starych wydechach zawsze były mijanki? Nie, nie i jeszcze raz nie. Winni są ludzie przygotowujący tory, na których nic się nie dzieje i to im właśnie powinniśmy podziękować.
Stal Gorzów pojechała w najsilniejszym składzie i przegrała szósty mecz wyjazdowy. Tym razem w Częstochowie. Chyba nie zależało specjalnie gościom na tym triumfie, bo nawet mając sześciu średnich i słabych żużlowców powinni spokojnie wygrać pod Jasną Górą. Tymczasem musieli wykorzystać nawet rezerwę taktyczną, a sam Tomasz Gollob zdobył tyle punktów, co pięciu innych gorzowian w dziewiętnastu startach. Z kolei gospodarze dzięki temu zwycięstwu mają jeszcze szanse na szóstkę. Na ile są one realne, a na ile teoretyczne, to już zupełnie inna sprawa.
Meczu w Rzeszowie nie komentuję, bo ciężko komentować jest coś, co odbyło się tylko dlatego, że wymagał tego regulamin. Tak na dobrą sprawę można uznać, że był to dobry sparing, w którym gospodarzom nie bardzo zależało na zwycięstwie.
Najdziwniejsze jest to, że dzięki tym dziwnym wynikom wszystko rozstrzygnie się w ostatnich pięciu meczach. Nie wiadomo jeszcze kto będzie pierwszy, kto trzeci, kto szósty, a kto walczyć będzie o utrzymanie. I to jest właściwie jedna z dwóch pozytywnych wiadomości. Druga jest taka, że los każdej z drużyn zależy tylko i wyłącznie od niej samej.