Bardzo dobrze wspominam te zawody. Przyjechałem na żużel i rzeczywiście mogłem obejrzeć kawał dobrego speedway’a. Nikt przede mną nie wstawał, nikt nie tańczył, nie robił szkocji, nie było żadnego koszowego, więc nie leciały wulgaryzmy. Po prostu żużel. Jakie to proste, a jednocześnie jakie trudne do zrealizowania.
Po tym turnieju dotarło do mnie jak bardzo jestem zmęczony atmosferą wytwarzaną przez net-fansów. Na trybunach w ogromnej większości zasiedli miłośnicy czarnego sportu po prostu, bez tej rozkrzyczanej frakcji ligowej. Zawodnicy stworzyli fajne widowisko, którym uczcili zakończenie kariery Leigh Adamsa. Australijczykowi należało się godne pożegnanie, wszak na torze spędził wiele, wiele lat. Choć nigdy nie udało mu się zdobyć tytułu mistrza świata, to jest dla mnie jedną z wielkich postaci speedway’a. Potrafił wszystko – dobry start, pilnowanie pozycji, atak, jazda parą, holowanie juniora. Jednym zdaniem, był to zawodnik kompletny. Do tego prezentował wielką kulturę na torze. Zdaniem wielu właśnie dlatego zawsze był tym drugim. Choć przez 15 lat startował w barwach jednego z największych rywali, to zawsze darzyłem go wielkim szacunkiem.
Wśród przybyłych do Leszna kibiców wielu przyjechało z zagranicy, korzystając zapewne z odbywającego się dzień wcześniej Grand Prix w Bydgoszczy. Widziałem przedstawicieli Swindon Robins, Coventry Bees, Glagow Tigers, a wśród zaproszonych gości byli m.in. Tony Rickardsson i Barry Briggs.
Zaobserwować też można było coś, co w tym sezonie raczej się nie zdarzało. Żaden z zawodników Unii Leszno (poza bohaterem dnia) nie wszedł do finału. Największym zaskoczeniem była słaba zdobycz punktowa Janusza Kołodzieja, który przecież w Polsce dzieli i rządzi. Tym razem zanotował dwie gumy, a ponieważ każdy zawodnik mógł używać tylko jednej opony, więc po czterech startach wycofał się z zawodów. Podobno właśnie na dziwnym dopompowaniu opon polega w dużej mierze jego sukces. Nikt nie potrafi tego powtórzyć, bo znalezienie drugiego tak lekkiego zawodnika nie jest prostą sprawą. Patrząc jednak na powrót do starych (niekoniecznie dobrych) rozwiązań w ekstralidze, być może prezesi za jakiś czas zdecydują o konieczności używania tylu opon w drużynie ilu liczyła ona zawodników, jak miało to miejsce jeszcze chyba w latach 90-tych.
Na tle dobrych rywali pokazało się trzech reprezentantów Falubazu. Wszyscy pozostawili po sobie korzystne wrażenie. Greg Hancock zajął trrzcie miejsce, Rafał Dobrucki miał w zasadzie pewny finał, ale pojechał zbyt szeroko i zahaczył o bandę, wylatując przez kierownicę, a Grzegorz Zengota pomimo dość skromnego dorobku walczył dzielnie i szczególnie w dwóch pierwszych startach pokazał całkiem sporo odwagi. Zengi zresztą dość dobrze spisuje się w imprezach indywidualnych, ale nie zawsze potrafi przekuć to na wynik w lidze. Trzeba mu dać troszkę czasu, a starty w Anglii na pewno przyniosą dobre rezultaty.
Szkoda, że na już nigdy nie zobaczymy „Lejka” na żużlowym torze. Jedni odchodzą, drudzy przychodzą. Wśród młodego pokolenia często zdarzają się jednak typowi indywidualiści. Brakuje natomiast zawodników kompletnych, takich jak Australijczyk.