Ostatni akord

Wszystko już wiadomo. Jarek Hampel jest wicemistrzem świata, a Włókniarz pozostaje w ekstralidze. To był ostatni weekend z imprezami oficjalnymi czyli można w zasadzie odliczać dni do rozpoczęcia następnego sezonu. Trochę w cieniu (bo bez telewizji), ale za to w doskonałym otoczeniu karierę zakończył Leigh Adams.

Tak dziwnej rywalizacji jak w bydgoskim turnieju chyba dawno nie było. J. Hampel i Jason Crump bardzo się starali żeby nie zdobyć srebrnego medalu. W przypadku „Małego” można to tłumaczyć tradycyjną polską gościnnością. O co chodziło Kangurowi nie wiem. W każdym razie lepszy w tym pojedynku był Australijczyk i dzięki temu zajął na podium miejsce z numerem trzy. Ma to swoje zalety. Po pierwsze wchodzi na podium jako pierwszy, po drugie nie musi tak wysoko podnosić nogi.

Na wyniku chyba najbardziej zależało Januszowi Kołodziejowi, który strasznie się starał pokazać z dobrej strony żeby dostać dziką kartę. Patrząc na jego tegoroczne wyniki można powiedzieć, że należy mu się ona, jednak wszystko zależy od panów przyznawaczy. Zdziwiłem się jednak słysząc rozmowę z Kołdim w Radiu Elka (w drodze na turniej pożegnalny Leigh Adamsa). Chce jeździć w elicie i jest w stanie zrobić wszystko żeby do tego cyklu się dostać, łącznie z małym upokorzeniem. Sam mówił jak chodził do ludzi z BSI i przypominał im się. Lubię go, ale mam wrażenie, że nieco się poniża taką postawą.

Janek za bardzo chciał w finale i wyszło jak wyszło. O ile w Polsce rządzi zarówno indywidualnie jak i drużynowo, to na arenie międzynarodowej zżera go jeszcze trema i brakuje trochę szczęścia. Wygrał Andreas Jonsson. Nie wiem co myśleli sobie kibice z Bydgoszczy. Wszak ich lider miesiąc wcześniej na tym samym obiekcie w najważniejszym meczu przywiózł jedynie dziewięć oczek, czym mocno przyczynił się do spuszczenia swojej drużyny z ekstraligi. Wychodzi na to, że najsłabsza ekipa ligi jest trudniejszym przeciwnikiem niż światowa czołówka. Najśmieszniejsze jest to, że AJ zajął w generalnej klasyfikacji dziewiąte miejsce. Zabrakło mu jednego punktu żeby dostać się do przyszłorocznego cyklu. Może się okazać, że nie dostanie dzikusa, wszak awans z Grand Prix Challange uzyskało już dwóch Szwedów. Na pewno WC (chodzi o wild card, a nie o ubikację) otrzyma jeden Duńczyk (Nicki Pedersen), jeden Brytyjczyk (taki niepisany przepis, że musi ich być co najmniej dwóch), a mówi się także o Kołodzieju. Pozostaje więc jedno miejsce i wcale nie zdziwię się jeśli przypadnie Emilowi Sajfutdinowowi. Co prawda w cyklu jest już jeden Rosjanin, ale jeżeli żużel ma się jeszcze rozwijać, to musi patrzeć na wschód. Tam są spore pieniądze, a co za tym idzie pełne stadiony i nowe talenty.

W niedzielę po raz kolejny okazało się, że nawet tak słaba drużyna ekstraligowa jak Włókniarz (jedyny klub z ujemnym dorobkiem małych punktów na włąsnym torze) jest za silna dla wicemistrza pierwszej ligi. Zrozumiałbym jeszcze gdyby gdańszczanie przegrali różnicą 15 punktów, ale to co zrobili, to kompromitacja. Gdyby nerwy nie poniosły Rune Holty, to klęska byłaby jeszcze większa. Aż się boję tego co będzie się działo po powiększeniu ekstraklasy do dziesięciu drużyn. KSM Włókniarza na pewno nie przekracza 44 punktów. Aż z ciekawości policzyłem i wyszło mi, że ta ekipa miałaby KSM równy 35,28 czyli nieznacznie przekracza dolną granicę, a mimo to rozbiła w pył Lotos Gdańsk, w którym uczestnik Grand Prix przywiózł (bo trudno powiedzieć, że zdobył, skoro pokonał tylko Borysa Miturskiego) 4 punkty.

Na zakończenie o niedzielnym pożegnaniu Leigh Adamsa. Miałem okazję i przyjemność być na tym turnieju. Lubię takie piknikowe żużle, gdzie ludzie przychodzą po to żeby zobaczyć speedway. Nie ma żadnych szkocji (chociaż Szkoci byli na trybunach), żadnego labado, a impreza wcale na tym nie traci. Wręcz przeciwnie zyskuje, bo wraz z brakiem zorganizowanego dopingu znika też agresja. Fajnie było zobaczyć trochę dobrego ścigania, bo pomimo towarzyskiego charakteru większość zawodników nie miała zamiaru odpuszczać. To chyba ostatni akord tegorocznego sezonu, ale za to na naprawdę porządnym poziomie. Na trybunach 11 tys. ludzi (jak na turniej indywidualny, to naprawdę sporo, więcej niż na finale IMP-u) , w tym wielu kibiców z zagranicy, byli mistrzowie świata Tony Rickardsson i Barry Briggs, delegacje z klubów polskich i zagranicznych. Leigh swoją postawą na torze zasłużył sobie na to wszystko i tylko trochę szkoda, że kolejny z wielkich mistrzów odchodzi…

Dzięki obecności na Smoku mogłem zobaczyć Józefa Jarmułę – wesołego prawie 70-latka, który cały czas cieszy się tym, że może zrobić kilka kółek na motorze żużlowym i bawić publiczność. Wiem, że kiedyś byłem na zawodach z jego udziałem, ale niewiele pamiętam, bo miałem kilka lat. Indywidualnie nic nie osiągnął, ale swoim sposobem jazdy pozostał niezapomniany dla wszystkich kibiców z lat 70-tych. Kiedy mój tata wspominał Jarmułę, zawsze mówił – to był wariat. Podobno inni zawodnicy bali się z nim jeździć, ale Zenon Plech stwierdził, że to dziennikarze przypięli mu łatkę brutala. Mimo tego, że został zawieszony przez swój klub na 1,5 roku i jako jedyny poniósł konsekwencje spadku Włókniarza do II ligi w 1981 roku, cały czas pokazuje się na torach z lwem na plastronie.

W ciągu całego turnieju jedna rzecz mnie tylko zdziwiła, że wygwizdany został Adrian Miedziński, bo… wygrał i nie przepuścił Adamsa. I dobrze, że nie przepuścił. Musimy się uczyć, że szacunek w sporcie polega na uczciwej walce, a nie na odpuszczaniu. W ten sposób Leigh mógł poczuć, że kończy karierę jako pełnowartościowy zawodnik, a nie zniedołężniały starzec, któremu młodzi z litości ustępują miejsca. Jest dziwna ta nasza mentalność. Żyjemy przeszłością i udawanym respektem. Lech Wałęsa czy Aleksander Kwaśniewsju są wciąż tytułowani prezydentami, premierów mamy pewnie z dwudziestu (bo nawet wicepremier,to premier), ministrów setki, a jeśli jest turniej pożegnalny, to wygrać powinien bohater wieczoru. Ale jeżeli wiadomo kto wygra, to po co się ścigać? To nie był specjalny odcinek Familiady, tylko sport w czystym wydaniu. Gratuluję Miedziakowi, że przełamał te sterotypy i miał odwagę być lepszym.

11 lat temu byłem w Pile na turnieju pożegnalnym wielkiego Hansa Nielsena. Wówczas wygrał Chris Louis i nikt nie miał do niego pretensji. Anglik opuszczał wtedy ZKŻ i przechodził do Polonii Piła. Miał być następcą profesora z Oxfordu. Okazało się, że są jednak ludzie niezastąpieni. Duńczyk kończył uprawianie żużla w wieku 40 lat jako II wicemistrz świata. Szkoda, że tacy zawodnicy muszą kiedyś skończyć karierę. Z drugiej jednak strony cieszę się, że miałem okazję na własne oczy zobaczyć ich na torze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *