W niedzielę udało mi się zrealizować trochę szalony pomysł, zgodnie z którym chciałem zobaczyć dwie żużlowe imprezy. Najpierw pojechałem do czeskiego miasteczka Brezolupy, gdzie odbywał się ostatni tegoroczny turniej w ramach Indywidualnych Mistrzostw Czech, a bezpośrednio po zakończeniu XX biegu wsiadłem w samochód i ruszyłem w drogę do Rybnika.
W sumie przejechałem nieco ponad 1000 km, ale nie żałuję. Widziałem dwie skrajnie różne imprezy o kompletnie odmiennej atmosferze. W pierwszej chodziło przede wszystkim o prestiż, w drugiej o miejsce w przyszłorocznej polskiej ekstralidze, czyli walka szła tak naprawdę o wielkie pieniądze. Do mistrzostw Czech wrócę w następnym artykule, a dziś chciałbym opisać rybnickie zawody.
Chociaż mieszkam w Zielonej Górze, to ostatni raz mecz Falubazu widziałem na żywo ponad dwa lata temu, bo nie przepadam za ligową atmosferą, szczególnie tą przy W69. Dlaczego w takim razie wybrałem się do Rybnika? Otóż w komentarzach pod jednym z artykułów na portalu SF rybniccy kibice przekonywali, że doping i atmosfera jaką tworzy publiczność na stadionie przy ulicy Gliwickiej poniosą miejscowych zawodników do zwycięstwa. Ponieważ miałem bardzo odmienny pogląd na kwestię sportowych możliwości oraz podejścia do baraży żużlowców ROW-u, stwierdziłem że fajnie byłoby zobaczyć ten mecz na własne oczy, żeby przekonać się czy dla żużlowców gospodarzy ten doping faktycznie ma jakieś znaczenie.
Samego meczu opisywać nie będę. Kto miał możliwość oglądać pojedynek w telewizji ten widział, że cała sztuka polegała na tym, żeby nie wytracić znacząco prędkości podczas jazdy, bo odbudowanie prędkości na dystansie było zadaniem niezmiernie trudnym. Czasy były 4,5 – 5,5 sekundy gorsze od rekordu toru. Cóż, taki sposób przygotowania nawierzchnia wybrali organizatorzy i chyba sami strzelili sobie gola, bo właściwie trudno było mówić o jakichś wielkich atakach. Mieliśmy raczej do czynienia z próbami wciskania się i wykorzystywania błędów rywali. Gdy do startu dopasował się Grzegorz Zengota praktycznie było już po meczu. Falubaz miał w swoich szeregach trzech punktujących zawodników, ale każdy z nich mógł pojechać po sześć razy. ROW dysponował tylko dwoma żużlowcami potrafiącymi indywidualnie wygrywać wyścigi, a reszta próbowała urywać jakieś punkty, ale skutek tych starań był mizerny. Dlatego mecz wyglądał tak jak wyglądał.
Jeśli chodzi o mnie, to było mi w zasadzie obojętne kto w przyszłym roku pojedzie w ekstralidze. Bardziej chodziło mi o otoczkę meczu, o atmosferę wśród miejscowych kibiców. I przyznam, że atmosfera na trybunach była zupełnie inna od tej, którą znałem z zielonogórskiego stadionu. Baraże czy mecze o awans siłą rzeczy przyciągają na stadion ludzi, którzy normalnie nie interesują się tym sportem. Mam jednak wrażenie, że procentowo dużo więcej kibiców obecnych na stadionie jest długoletnimi fanami swojej drużyny, czyli pamiętającymi jeszcze pewnie lata 80-te i wcześniejsze, niż ma to miejsce chociażby w Winnym Grodzie. Prosta sytuacja – gdy sędzia wykluczył Sebastiana Niedźwiedzia, publiczność nie czekała aż spiker ogłosi decyzję arbitra. Wystarczyło zapalenie białej lampki i stadion wiedział o co chodzi.
Jeszcze przed barażami uważałem, że wygranie baraży będzie celem w zasadzie nieosiągalnym dla rybniczan. Chodząc po koronie stadionu przysłuchiwałem się komentarzom, przypatrywałem się reakcjom ludzi. Kibice bardzo emocjonalnie podchodzili do tego co działo się na torze. Wiem, że z reguły tak jest, ale jednak w tym przypadku ta śląska emocjonalność była zupełnie inna. Może bardziej wierząca w dokonanie czegoś, co przecież było prawie nieosiągalne. Pewnie bardziej naiwna, ale w pozytywnym sensie. Po huśtawce nastrojów w biegach IV-VII i ostatecznym ciosie wyprowadzonym przez Falubaz w wyścigu VIII wiara została na pewno mocno podkopana. Jeszcze podwójny triumf w biegu X pozwolił znów uwierzyć w końcowy sukces (wiarę przedłużyła przerwa na równanie toru), ale szybka odpowiedź zielonogórzan pozbawiła złudzeń. Co ważne, kibice nie opuszczali stadionu. Ja widziałem to co chciałem zobaczyć i po XII biegu opuściłem obiekt, żeby udać się w drogę powrotną, bo przede mną było jeszcze sporo kilometrów do pokonania.
Myślę, że największy dramat kibiców rybnickich nie polegał na tym, że ROW nie wywalczył awansu. Najgorsze było to, że tego awansu w dużej mierze pozbawiło gospodarzy dwóch najskuteczniejszych zawodników w sezonie zasadniczym. W tym idol miejscowych fanów, chłopak stamtąd, który najwyraźniej nie udźwignął ostatnich czterech spotkań swojej drużyny. Falubaz, choć w tym roku był po prostu słaby, nawet bez wsparcia swojego lidera i tak był nieosiągalny dla rybniczan. I w pewnym sensie było mi szkoda miejscowych kibiców, bo ich zaangażowanie i wiara w końcowy sukces zrobiła na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Szczególnie to, że doping nie wychodził od jakiejś grupy, ale cały stadion żył tym meczem. Na tym tle sektor gości, pomimo swoich śpiewów, zaprezentował się niestety jak banda prostaków. Dla mnie jedna przyśpiewka w stylu „k…y pokonamy” to już o jedna za dużo. A takich przykładów kibolskich zachowań było niestety dużo więcej…
Dlaczego ROW Rybnik nie wywalczył awansu do ekstraligi? To bardzo subiektywne odczucie, ale mam wrażenie, że zawodnikom Falubaz zwyczajnie bardziej zależało na sukcesie w tym dwumeczu. Nie chcę tutaj nikogo surowo oceniać, ale błędy popełniane przez trzech miejscowych seniorów nie powinny zdarzać się tak doświadczonym zawodnikom, szczególnie na własnym torze. O ile Grzegorz Zengota parę razy ratował się dość ostrą jazdą do bandy, to kilka akcji Piotra Protasiewicza i Michaela Jepsena Jensena ośmieszyło wręcz gospodarzy, powodując ogromną frustrację na trybunach. Myślę, że gdyby była w końcówce taka potrzeba, goście pojechaliby dużo skuteczniej. Ponieważ zielonogórzanie nie byli zmuszeni w końcówce do wysiłku, końcowy wynik był, jaki był.
Przeglądnąłem sobie wcześniejsze mecze rybniczan i znalazłem pewną prawidłowość. Przez kilka pierwszych miesięcy w drużynie ROW-u była ogromna rotacja. Zmieniali się nie tylko zawodnicy, ale także ich numery startowe. Jedynym seniorem, który cały czas jeździł na tej samej pozycji, czyli w parze z juniorem, był Kacper Woryna. W trakcie sezonu sprowadzono dodatkowo dwóch nowych zawodników, przez co konkurencja o miejsce w składzie jeszcze się zwiększyła. Co ciekawe, wyniki poszły raczej w dół niż w górę. I dopiero, gdy wykrystalizowało się ostateczne ustawienie, zespół zaczął wygrywać. A pierwszy mecz w tym ostatecznym ustawieniu rybniczanie pojechali… 11 sierpnia. I nagle wszystko zaczęło się psuć w momencie, gdy żużlowcy ROW-u mogli być niemalże pewni miejsca w ekstralidze. Można mówić o pechu (defekty, kontuzje Larsa Skupienia), ale wydaje się, że zabrakło czegoś więcej niż tylko zwykłego szczęścia.
Ciekaw jestem czy prezes ROW-u wyciągnie wnioski z tegorocznych doświadczeń. Wieczne utrzymywanie zawodników w niepewności ostatecznie nic dobrego nie przyniosło. Podobnie zresztą jak obrażanie ich przed kamerami, nazywanie panienkami i tak tam inne mało przyjemne rzeczy. Z tego co udało mi się usłyszeć, prowadzenie klubu twardą ręką ma poparcie przynajmniej części kibiców, co pewnie ma związek z śląskim charakterem. Tyle, że Ślązaków w składzie za wielu niestety nie ma. Obstawiam, że przyszłoroczny skład, z różnych powodów, będzie miał niewiele wspólnego z tegorocznym zestawieniem. To chyba także nauka dla zarządzających innymi klubami.
Ciekaw jestem także czy włodarze Falubazu wyciągną wnioski i poprowadzą inaczej zespół w przyszłym roku, proponując coś więcej niż tylko ściąganie kolejnych liderów i dogadywanie się z prezydentem miasta odnośnie dotacji. Temat postaram się rozwinąć za kilka dni.