Bartosz Zmarzlik po raz szósty został mistrzem świata. Dołączył tym samym do Ivana Maugera oraz Tony Rickardssona. Nowozelandczykowi zajęło to 12 lat (1968-1979), Szwedowi również 12 lat (1994 – 2005), a Polakowi zaledwie 7 (2019 – 2025). To dobry moment, żeby w rozmowach poruszyć temat cyklu Speedway Grand Prix.
Myślę, że na początku warto jeszcze raz pogratulować Bartoszowi Zmarzlikowi tego spektakularnego triumfu. Zdobył najwięcej punktów w całym cyklu, więc jak najbardziej zasłużenie zdobył złoty medal.
Niezależnie od tego, co zostanie w dalszej części tego tekstu napisane, moim celem nie jest podważanie faktu, że Polak po raz kolejny obronił tytuł mistrza świata. Zrobił to sam. Nikt nie przyniósł mu żadnego z tych tytułów na tacy.
—
Ostatnio na FB zamieściłeś wpis o cyklu Speedway Grand Prix, w którym można przeczytać, że uważasz cykl SGP za „jedną z największych porażek speedwaya”. Mam nadzieję, że wytłumaczysz się z tych słów.
Ja – delikatnie rzecz ujmując – nie jestem zwolennikiem aktualnego modelu rozgrywek o tytuł najlepszego żużlowca na świecie. Moim zdaniem ma on destrukcyjny wpływ na rozwój speedwaya. To wszystko co piszę i mówię, to moje bardzo mocno subiektywne spojrzenie, które jest efektem prób obserwacji speedwaya. Od tego wielkiego, po lokalne turnieje oraz imprezy młodzieżowe.
Zacznijmy od początku. Czy pomysł na cykl Speedway Grand Prix miał rzeczywiście szanse na wypromowanie sportu żużlowego?
Trudne pytanie. Ciężko mi to ocenić z poziomu mojej ówczesnej wiedzy, bo kiedy wprowadzano cykl, udział w takich zawodach był dla mnie czymś absolutnie nieosiągalnym. Wtedy znałem świat właściwie tylko wokół komina. Ludzie proponujący takie rozwiązanie wydawali mi się wówczas profesjonalnymi menadżerami, którzy znają ten sport i rzeczywiście mają pomysł na promocję. Wtedy to był wielki świat, kompletnie dla mnie niepojmowalny. Poza wyobrażeniami i marzeniami nie miałem nic. To było trochę jak szklane domy w „Przedwiośniu” Stefana Żeromskiego.
Dziś jestem starszy, trochę udało mi zobaczyć. Z perspektywy czasu oceniam, że takiego pomysłu, uwzględniającego specyfikę sportu żużlowego, nigdy nie było. Próbowano raczej powielić pomysł znany z Formuły 1, czyli organizacja swoistego cyrku objazdowego, w którym mało który uczestnik wychodzi ponad oczekiwania i prognozy.
To dlaczego tam się udaje, a tutaj nie?
Na to pytanie kiedyś bardzo fajnie udzielił odpowiedzi ktoś w komentarzu pod moim postem. Speedway zawsze był sportem indywidualnym bez centralnego sterowania. Każdy zawodnik sam organizował swoje zaplecze, sam dbał o sprzęt, o starty. Nie było tutaj teamów, jak w Formule 1, nie było światowych potentatów sponsorujących cykl. Skoro nie ma wielkich pieniędzy, nie ma również wielkiej promocji, ani prestiżu. To jest właśnie część tej specyfiki.
To po co w ogóle postanowiono organizować zmagania o tytuł najlepszego żużlowca na świecie w formie cyklu 6 turniejów?
Jeśli spojrzysz na „bogate” dyscypliny sportu, to masz tam albo wielki prestiż, czyli przekonanie, że są to sporty elit, albo za ogromne pieniądze sprzedawane są prawa do transmisji telewizyjnych. Pierwsze oczywiście automatycznie przechodzi w drugie. W przypadku speedwaya nie ma mowy o jakiejkolwiek elitarności. Zakładam, że bardzo ciężko jest sprzedać prawa, czyli odpowiednio dużo zarobić, na jednym turnieju. Dlatego potrzebny jest całosezonowy cykl, bo wtedy telewizja jest w stanie zapłacić więcej. Wg mnie jest to jedyny powód. FIM przekazał prawa do organizacji firmie BSI, która to firma – jako organizator – zajęła się sprzedażą praw do transmisji. Tak to widzę dzisiaj.
Masz na to jakieś potwierdzenie?
Nie. Nikt przecież tego wprost nie powie. Im więcej jednak pustych słów o rozwoju speedwaya, tym bardziej trzeba szukać drugiego dna w tym przedsięwzięciu. Drugim dnem są wg mnie pieniądze, co nie jest specjalnie wielkim odkryciem. Okazuje się, że na tym niszowym sporcie można zarobić, jeśli znajdzie się odpowiednie źródło finansowania.
Poważna sprzedaż praw telewizyjnych do Formuły 1, to początek lat 70-tych. Dlaczego ten model zastosowano w żużlu dopiero w połowie lat 90-tych?
Nie wiem. To co zmieniło się w tzw. międzyczasie, to kwoty zarabiane przez zawodników. Gdybym miał szukać przyczyny, to powiedziałbym, że wcześniej nigdy nie było w speedwayu tak dużych pieniędzy. To czas, gdy zarobkowo zawodnicy przenoszą się do Polski, ale decyzyjność pozostaje poza naszym krajem. Czołówka światowa zarabia na tyle dużo, że nie musi traktować udziału w cyklu jako kolejnego źródła zarobku. Tak bym to – w dużym skrócie – widział.
Czyli uważasz, że bez polskich pieniędzy nie zdecydowano by się na coś takiego, jak cykl Speedway Grand Prix?
Gdybym miał obstawiać, to powiedziałbym, że stosunkowo niewielkim kosztem po swojej stronie, BSI (dzięki temu także FIM) mogło zarabiać niezłe pieniądze, mając finansowanie zawodników z kasy polskich klubów, czyli polskich kibiców, samorządów i firm, nierzadko państwowych. Żużlowcy walczący o tytuł mistrza świata oczekiwali wyższych kontraktów w Polsce, a nasi działacze klubowi podpisywali takie kontrakty i wszystko fajnie się kręciło. Jeśli dobrze kombinuję i faktycznie tak było, to uważam sam pomysł wykorzystania polskich pieniędzy za genialny w swojej prostocie, choć oczywiście niesamowicie szkodliwy dla dyscypliny.
Kiedyś po przeczytaniu pewnej partii książek pojawił mi się w głowie pomysł, że to nie tyle polskie kluby zatrudniły zawodników z zagranicy, co raczej podsunięto na wabia Hansa Nielsena w 1990 roku. To oczywiście tylko teoria spiskowa lub hipoteza – jak zwał, tak zwał. Niemniej jednak przynęta chwyciła i za rok już wszystkie kluby miały w swoich barwach światowe gwiazdy speedwaya. A przecież był to czas, gdy na Wyspach zaczynał się poważny kryzys czarnego sportu. Mimo to światowa czołówka jeździła w lidze angielskiej jeszcze sporo czasu. To tam przecież było serce speedwaya, nowości techniczne i to wszystko bez czego nie da się walczyć o tytuł najlepszego na świecie.
To jest kwestia, można tak rzec, ideologii cyklu Speedway Grand Prix i ogólnie zmian w sporcie żużlowym. Jeśli jednak zejdziemy na poziom czysto sportowej rywalizacji, to zwycięstwo w cyklu zawodów jest dużo bardziej wartościowe niż pojedynczy wyskok. Tego chyba nie zanegujesz?
To nie jest kwestia negowania, tylko odpowiednich argumentów. Jeśli ktoś uważa cykl za lepszą formę, to nie będę go przekonywał. Mogę jednak przedstawić swoje argumenty. W gruncie rzeczy ten spór jest nierozstrzygalny.
Najpierw pójdę na łatwiznę, bo najłatwiej jest oczywiście odpowiedzieć negując argumenty przeciwne. Skoro cykl jest najlepszą wersją, to dlaczego finał np. Mundialu jest jednym meczem? Dlaczego na olimpiadzie bieg na 100 metrów rozgrywany jest jako jedna rywalizacja, a nie np. cztery wyścigi? Bo jeden pojedynek jest niepowtarzalny, zwłaszcza gdy jest częścią większej całości, która dobrze się sprzedaje. Czy ten argument znajdzie zwolenników? Pewnie nie bardzo. Prawda jednak jest taka, że czwarty bieg na 100 metrów byłby prawdopodobnie strasznie nudny.
Teraz bardziej od siebie. Żużel jako sport wybitnie indywidualny jest światem wielkich indywidualistów. I właśnie zmagania śmiałków, którzy w tym jednym dniu w roku mają udowodnić swoją wielkość jest kwintesencją potęgi tych indywidualistów. Kiedy masz coś udowadniać sześć, dziesięć czy dwanaście razy w roku, to już nie jest to samo. Innym przykładem sportu wybitnie indywidualnego są skoki narciarskie. Tam masz rywalizację na wielu skoczniach i zwycięzca dostaje nagrodę. Ale oprócz tego są mistrzostwa świata, czyli wisienka na torcie pojedynku indywidualistów.
Wiesz co jest ciekawe? To, że zwolennicy cyklu oczekują w lidze udowodnienia wartości lidera w XV biegu. Przecież ma pięć wyścigów na pokazanie się. Nie, wtedy liczy się tylko XV wyścih.
A Formuła 1?
Wg mnie to jednak bardziej pojedynek zespołów.
Dobra, ale przecież cykle imprez były w speedwayu obecne od dawna. Wystarczy cofnąć się o 40 – 50 lat. Nawet w Polsce Złoty Kask od samego początku, czyli od 1961 roku, był cyklem 7 – 9 turniejów, rozgrywanych na różnych torach.
To prawda. Złoty Kask miał ogromny prestiż wśród zawodników. Warto jednak pamiętać, że poza czteroletnim epizodem w latach 50-tych i kopiowaniem niezbyt udanego pomysły FIM-u w latach 1987 – 1988, kiedy to organizowano finały dwudniowe na tym samym torze, finał IMP był zawsze imprezą jednodniową. Był świętem czarnego sportu w Polsce, bo ci, którzy przebrnęli przez sito eliminacji stawali do walki o mistrzostwo. Ważne, żeby zwyciężyć w tym jednym, jedynym dniu.
Podejdę do tematu od innej strony. Czy cykl nie jest bardziej sprawiedliwym rozstrzygnięciem? Czy nie eliminuje przypadkowych mistrzów świata?
Po pierwsze: ilu tych przypadkowych mistrzów świata – jak to ująłeś – było? Nie podoba mi się to stwierdzenie. Jeśli mówić w ten sposób, to lepiej zapytać o mistrzów świata, którzy byli najlepsi w danym dniu, ale nigdy więcej właściwie nie potwierdzili swojej „najlepszości”. To były raptem dwa przypadki gospodarzy: Jerzy Szczakiel w Chorzowie i Egon Müller w Norden. Warto jednak podkreślić, że Niemiec w latach 1976 – 1985 siedmiokrotnie wywalczył awans do Finału Światowego. Również w 1983 wywalczył awans w eliminacjach. Polak otrzymał na finał nominację PZM, bo takie były zasady w ówczesnej Polsce, gdzie PZM odgórnie wszystko ustalał. Wcześniej do finału pan Jerzy awansował raz. Po triumfie w Chorzowie nigdy więcej nie wystąpił w finale.
W pozostałych finałach IMŚ trudno mówić o przypadkach. To może już trochę zaboleć polskich kibiców.
Teraz weźmy cykle Speedway Grand Prix.
2016 rok. Jason Doyle jest zdecydowanie najlepszym zawodnikiem. Czterokrotnie wygrywa turnieje, dwukrotnie jest drugi, dzięki czemu wyraźnie prowadzi w klasyfikacji. W dziesiątym turnieju, już w pierwszym starcie, z winy innego zawodnika, uczestniczy w straszliwym karambolu. Najlepszy żużlowiec kończy sezon, opuszcza dwa turnieje cyklu i ostatecznie zajmuje dopiero 5. miejsce. Gdzie tu sprawiedliwość?
Rok 2000. Mark Loram wygrywa cykl, nie wygrywając żadnego z turniejów. Był najrówniejszy, ale bez wielkiego błysku. Zdobył złoty medal, bo miał najwięcej punktów. To był świetny zawodnik, ale jednocześnie trochę brakuje w tym wszystkim tego błysku mistrzostwa. Tego czegoś, co trudno opisać słowami.
Rok 2025. Bartosz Zmarzlik wygrywa jednym punktem z Brady Kurtzem, tak nawiasem mówiąc, to był jeden punkt z bzdurnych eliminacji. Warto jednak pamiętać, że gdyby nie defekt motocykla Australijczyka w Pradze, to miałby on na koncie kilka punktów więcej. Wiem, że to bardzo prostackie liczenie, niemniej jednak chcę pokazać, że w skrajnych przypadkach cykl wcale nie eliminuje wpływu przypadkowego pecha na efekt końcowy. Wcale nie oznacza, że z definicji jest to rozwiązanie bardziej sprawiedliwe.
Nie wiem czy przekonałeś drugą stronę.
Nie chcę przekonywać. Chcę pokazać, że nic nie jest tutaj czarno-białe.
Chciałbym jeszcze zauważyć coś, o czym właściwie w ogóle się nie mówi. Jednodniowy finał był tak naprawdę efektem całorocznej pracy. Przykładowo Tony Rickardsson w 1994 roku w celu zdobycia tytułu Indywidualnego Mistrza Świata musiał przebrnąć przez szwedzkie eliminacje, Finał Skandynawski, Półfinał Światowy i dopiero mógł walczyć o tytuł. W tych samych eliminacjach musiał uczestniczyć ówczesny mistrz świata Sam Ermolenko. Nie było taryfy ulgowej i nagradzania za wcześniejsze zasługi. W finale spotykali się rzeczywiście ci, którzy przebrnęli przez eliminacje w danym roku. Wiesz do czego zmierzam?
Sam to powiedz.
System eliminacji do cyklu SGP jest tak skonstruowany, że tak naprawdę startują tam zawodnicy, którzy udowodnili swoją wartość rok wcześniej. Widzisz tę delikatną różnicę? Nie ma zwyczajne czasu na rozbudowane kwalifikacje, które nawet w bardzo zwartej formie zajęłyby pewnie dobre dwa miesiące. Nagradzani są najskuteczniejsi uczestnicy ubiegłorocznego cyklu, ubiegłorocznych kwalifikacji oraz uznaniowo kilku zawodników za ubiegłoroczne zasługi. I masz potem skutki takie, że w cyklu sześciu czy siedmiu zawodników co najwyżej przeszkadza od czasu do czasu. W tym roku Patryk Dudek, Michael Jepsen Jensen czy Leon Madsen nie mogli walczyć o medale, choć byli w rewelacyjnej dyspozycji. Oni nie mieli możliwości udowodnienia swojej wartości w tym roku. Ilu ekspertów to zauważyło?
Inną kwestią jest brak Artioma Łaguty i Emila Sajfutdinowa, a raczej zakaz ich startu w eliminacjach. Nie wierzę w tłumaczenia działaczy, które sprowadzają się do tego, że wcześniej startowali w cyklu jako Rosjanie, więc teraz nie mają do niego wstępu. Tyle, że teraz mają polskie obywatelstwo i startują z polską licencją. Nikomu nie przeszkadza Matej Zagar startujący z licencją chorwacką.
Obawiam się, że odpowiedź w sprawie Artioma i Emila jest bardzo prosta – ich start nie przyniesie ani jednego abonamentu więcej telewizji. To jest analogiczna sytuacja jak w przypadku klubów z Landshut i Daugavpils w rozgrywkach prowadzonych przez Ekstraligę Żużlową. Startują w KLŻ, bo żaden z poważnych podmiotów finansujących Ekstraligę nie ma interesu w ich udziale.
A da się to lepiej poukładać?
Myślę, że to jest dokładanie zaplanowane. Cała promocja cyklu rusza odpowiednio wcześniej, gdy znani są wszyscy uczestnicy. Jak sobie wyobrażasz sprzedaż biletów na zawody w Gorzowie, Toruniu, Wrocławiu czy Warszawie, gdy nie wiesz ilu Polaków będzie tam jeździć? Wszystko ma być maksymalnie przewidywalne, co niestety bardzo często oznacza również – nudne. Ma świetnie wyglądać w telewizji, bo to prawa telewizyjne rządzą, jeśli FIM chce na tym zarabiać. To jest dokładnie tak poukładane, jak chcą tego właściciele cyklu. Tam nie ma przypadku.
Żeby jeszcze bardziej utrudnić, możliwość startu w eliminacjach mają również stali uczestnicy cyklu SGP, przez co kwalifikacje są coraz bardzie okrajane z braku terminów. Aktualnie jest to już zaledwie jedna faza eliminacji (trzy turnieje kwalifikacyjne) oraz Grand Prix Challenge. Szansa na dostanie się do cyklu jest drastycznie ograniczona, co betonuje czołówkę, która finansowo zaczyna odstawać od reszty. I właśnie o to chodzi – stworzenie cyrku objazdowego na wzór Formuły 1. Tyle, że żużel funkcjonuje zupełnie inaczej.
Zobacz jak bardzo ograniczono możliwość dostania się nowych uczestników do cyklu poprzez cięcie w kwalifikacjach. Dziś nie ma już sita eliminacji. Jest niepotrzebne, gdy większość zawodnika jest tam za ubiegłoroczne zasługi.
Czekaj. Eliminacji jest mniej, bo brakuje zawodników. Gdyby zrobić eliminacje w starym stylu, to w finale mielibyśmy zawodników z czterech, może pięciu krajów.
A może warto spojrzeć na problem z innej strony? Może ograniczenie liczby żużlowców jest właśnie wynikiem wieloletniego zabetonowania czołówki, coraz większych różnic finansowych, wzrostu kosztów i właściwie pozbawienia szans zwykłego zawodnika na pokazanie się w Europie? Dziś wiele krajów może w eliminacjach wystawić jednego lub dwóch zawodników.
Przeciętny kibic powie Ci, że dla kilku krajów nawet jedno miejsce to za dużo. Po co Węgier, Rumun, Francuz, Niemiec, Austriak, skoro w Polsce juniorzy jeżdżą lepiej?
Tak, ten argument powala. Mogę na chwilę wrócić do jednej z wcześniejszych rozmów?
Tak.
Dostałem niedawno od Ciebie pytanie o to, czy popieram zarządzających PGE Ekstraligą. Wtedy odpowiedziałem, że widzę, że to są ludzie znający żużel, ale popełnili wielki błąd dając działaczom klubowym do ręki pieniądze, przez co spowodowali koszmarny podział na biednych i bogatych.
Pamiętam.
Ostatnio dotarło do mnie, że zarządzający PGE Ekstraligą popełnili jeszcze jeden koszmarny błąd, opierając wartość polskiej ligi na tym, że jest najbogatsza. Dziś tego hasła już nie ma, zostało usunięte z przekazu medialnego, ale nie zostało usunięte z mentalności kibiców. Działacze PGE Ekstraligo nauczyli swoich kibiców, że wartość w speedwayu ma tylko to, co dużo kosztuje. Zawody będą ciekawe, kiedy będą jeździły najdroższe gwiazdy. Wszyscy będą nam zazdrościć, bo u nas są wszyscy najdrożsi żużlowcy. Przeciętny kibic ligowy w Polsce nie ma pojęcia o tym, że speedway jest ciekawy, gdy rywalizując zawodnicy z podobnego poziomu, który wcale nie musi być mistrzowski. Najlepszy speedway, to wcale nie jest ten najdroższy. Jestem przekonany, że polska liga za kilka lat zapłaci wysoką cenę za to hasło reklamowe, które zepsuło mentalnie polskich kibiców.
Wróćmy do uczestników SGP i ogólnie do wpływu zmian na żużel w ciągu tych 30 lat.
Proszę bardzo. Wiesz, że zawodnicy z czołówki jeżdżą dziś dużo rzadziej niż kiedyś? To nie jest krytyka, to stwierdzenie faktu. Nie jeżdżą częściej, bo nie muszą, skoro zarabiają tak dużo. Trudno im się dziwić. Warto jednak pamiętać, że wszystkie opisane wyżej okoliczności spowodowały, że przeciętny zawodnik z czołówki światowej startuje co roku na tych samych 20-22 torach. Poza serią SGP, zawodnika z tego cyklu można zobaczyć w Polsce, czasem w Szwecji, czasem w Anglii, rzadziej w Danii. I… tyle. Poza początkiem sezonu właściwie nie startują w żadnych imprezach okolicznościowych. To jest jeden z efektów zajętych terminów, braku eliminacji do IMŚ, blokowania przez polskie kluby. Kiedyś właśnie dzięki tym turniejom eliminacyjnym ożywały tory, miejscowi kibice mogli zobaczyć żużlowców klasy europejskiej. To była promocja speedwaya w lokalnych środowiskach – możliwość oglądania swoich ulubieńców w walce z dobrymi rywalami z zagranicy.
Ja wiem, że są inne czasy, inne warunki, inne pieniądze. Mimo wszystko fajnie byłoby jednak, żeby kibice mogli zobaczyć mistrza świata raz albo dwa w roku na jakimś turnieju towarzyskim bez udziału telewizji, bez Spółek Skarbu Państwa. Chciałbym zobaczyć Bartosza Zmarzlika w Mureck, w Cloppenburgu, Lonigo, Debreczynie, Libercu lub gdziekolwiek indziej poza zaklętą grupą 20 tych samych torów z ligi polskiej, szwedzkiej i SGP. Szkoda, że mistrz świata nie ma jakieś wewnętrznej potrzeby promowania tego sportu. Przyznam, że tego mi brakuje.
Wg mnie ostatnim naprawdę towarzyskim turniejem, czyli zwykłymi zawodami bez wielkich nagród, bez telewizji i bez nakazu swojego klubu, w którym Bartosz Zmarzlik wystąpił, był turniej par w Wittstock, który rozegrano jako pierwsze w Europie zawody sezonu 2016. Tego roku debiutował jako stały uczestnik w cyklu SGP…
Szkoda, że jako wielokrotny mistrz świata, Bartosz Zmarzlik nie jest przywódcą zawodników poza torem, że nie walczy o dostępność speedwaya i ograniczenie kosztów. Szkoda, że jako wielki żużlowiec jest najlepszą, ale jednak tylko częścią tego cyrku objazdowego.
To co wyraziłem, to nie jest krytyka. Ja wiem, że on nie ma obowiązku tego wszystkiego robić. Te słowa, to jest rozczarowanie…
To co boli, to kompletna nieznajomość realiów przez polskich kibiców, którzy – wychowani w kulcie żużlowego pieniądza – wyzywają Jasona Doyle’a od najgorszych sprzedawczyków. W lidze opartej na pieniądzach, ocenianej przez ludzi, którzy wszystko mierzą rozmiarem budżetu. Taka ciekawostka. A przecież to właśnie ten straszny Jason Doyle jest aktualnie jedynym stałym wieloletnim zawodnikiem cyklu SGP, którego wciąż możemy oglądać w zawodach naprawdę towarzyskich. To on w tym roku jeździł w Debreczynie, Cloppenburgu, to on ponownie przyjął zaproszenie do udziału w Zlatej Prilbie, w której zresztą trzykrotnie wygrywał.
Już? Skończyłeś? Co chciałeś tym osiągnąć?
No właśnie. Po takim pytaniu wypada już tylko zejść ze sceny, zabrać swoje zabawki i prywatnie, po cichu cieszyć się tym, co jeszcze lokalnie zostało ze speedwaya.
Najbliższą okazją będzie pardubicki weekend. Dla mnie jest to największe święto speedwaya. Gdyby tak policzyć mistrzów świata, którzy tam nie wystąpili, to…
Kończymy!!!