W niedzielę przenieśliśmy się ze wschodniego wybrzeża w okolice Birmingham. Tym razem nie było czasu na zwiedzanie miasta przed zawodami, a w poniedziałkowy poranek pogoda nie zachęcała do spacerów. Wolverhampton było miejscem kompletnie innym zarówno kulturowo, jak i sportowo. O ile sam tor na Monmore Green zrobił na mnie naprawdę pozytywne wrażenie, to fragmenty miasta, które widziałem oraz szeroko pojęta okolica jakoś niespecjalnie zachęcały do tego, żeby zostać tu dłużej.
Po przybyciu na stadion mocno zaskoczyło mnie to, że właściwie nie ma tutaj trybun, a jedynie miejsce, z którego można oglądać zawody. Kibice mają dla siebie tylko teren przy prostej startowej, a sam tor oddalony jest od nich drugim owalem służącym do wyścigów psów. I tak naprawdę jest to obiekt mający zaspokoić przede wszystkim potrzeby ludzi przychodzących oglądać i obstawiać ściganie się szczekających czworonogów. Z drugiej strony w oszklonym budynku można sobie usiąść, zjeść coś i wypić.
Tor żużlowy jest bardzo krótki – ma zaledwie 264 metry długości – i to widać gołym okiem. Oglądając zawody okazuje się ponadto, że żużlowcy zupełnie inaczej pokonują pierwszy łuk niż drugi. Przy wyjściu z tego pierwszego zawodników bardzo mocno wynosi pod bandę, chyba że któryś z nich pojedzie szerzej, a na szczycie zetnie do krawężnika. Tam znajduje się bardzo szybka ścieżka, ale sam manewr najwyraźniej musi być bardzo trudny, bo atakowanie w ten sposób nie było zbyt częste.
To co rzuciło się jeszcze w oczy, to brak drewnianego ogrodzenie. Na łukach dmuchane bandy oparte są o pasy, a na prostych znajduje się siatka. Całość najwyraźniej jest demontowana na czas wyścigów psów.
Zawody składały się z trzech części. Jeszcze przed prezentacją po dwa wyścigi odjechali chłopcy na motocyklach z silnikami GM, ale mniejszymi ramami, oraz młodsi na motocyklach o mniejszych pojemnościach. Następnie odbyła się wspomniana prezentacja oraz dwadzieścia jeden programowych biegów, przeplatanych trzema startami dawnych mistrzów.
Szanowny jubilat, czyli Peter Karlsson, zaprezentował się trzykrotnie, choć szczerze mówiąc dowiedziałem się o tym dopiero po powrocie do Polski. Widziałem, że w trakcie zawodów pojawiał się zawodnik bez numeru na plastronie (okazał się nim Kyle Howarth), ale nie przyszło mi do głowy, że była to zmiana. 47-letni Szwed pożegnał się ze swoim angielskim torem w prawdziwej walce. Podczas jego ataku pogubił się Adam Skórnicki i jakby nie bardzo mogąc się zdecydować czy kłaść motor, czy próbować się jeszcze wyratować, uderzył dość nieprzyjemnie w bandę. Na szczęście skończyło się tylko na strachu.
Zresztą „Skóra” pokazał, że ten tor jest jego żywiołem i tutaj czuje się doskonale. Jeździł bojowo, atakował – zupełnie inaczej niż w Berwick. Aż przyszło mi do głowy, że pewien bardzo znany dziennikarz zajmujący się żużlem mógłby napisać cały wyssany z palca artykuł, jak to przedstawiany dzień wcześniej jako Polish Champion i Polish Superstar potraktował sobotni start jako trening, przez co kibice Bandytów czują się oszukani. Ot, takie trochę speedway fiction.
Zawody w Wolverhampton były moimi pierwszymi od sierpnia ubiegłego roku, które nie zostały przerwane. Wcześniej w Pradze odjechano dwanaście biegów, a w Miśni tylko osiem. W Berwick z powodu pogody zrezygnowano z dwóch ostatnich. We wszystkich trzech turniejach występował Austriak Daniel Gappmeier, co nie może być przypadkiem. Teraz przy ustalaniu kolejnych wyjazdów muszę dokładnie sprawdzać listę startową 🙂