Mamy już drugą połowę maja, a część drużyna rozegrało po… dwa mecze. Szału nie ma. Tym bardziej, że szwedzkie zespoły mają podobną skuteczność, ale zaczynały rozgrywki 9 maja. Najgorsze jest chyba to, że choć pogoda nas nie rozpieszczała, to jednak kluby ciężko zapracowały na obecny stan. Aż trzy spotkania przełożono na lipiec (prawie trzy miesiące po pierwotnym terminie), a data ponownej próby rozegrania dwóch pojedynków Falubazu nadal nie jest znana, choć minęło już odpowiednio 12 i 17 dni od momentu ich odwołania. Czy to jest normalna sytuacja?
Cóż, żeby określić czy coś jest normalne, najpierw należy zdefiniować normę. A norma od tego sezonu (co roku jest inna, bo co roku próbuje się udoskonalać przepisy skutecznie omijane lub wypaczane przez klubowych działaczy) mówi, że polskie drużyny nie muszą już oglądać się zagraniczne rozgrywki. Czy jest łatwiej? Nie, bo przecież nikt nie chce jechać w środku tygodnia, co może oznaczać potencjalnie mniejsze wpływy z biletów. Nikt nie chce jechać na torze przygotowanym przez pogodę, bo gospodarze przyzwyczajeni do jedynie słusznej nawierzchni zwyczajnie tracą atut własnego obiektu, a ewentualna porażka może oczywiście przełożyć się na sprzedaż biletów na kolejne spotkanie. Okazuje się więc, że bardziej opłaca się odwołać mecz, ponosząc koszty firmy ochroniarskiej i innych kwestii organizacyjnych, niż odjechać go w warunkach takich jakie aktualnie są. Najlepiej jeszcze, żeby powtórzone mecze rozegrać przed wakacjami, bo potem ludzie wyjeżdżają na urlopy, co znów może przełożyć się na wysokość wpływów. Wszystko kręci się wokół pieniędzy. Ciekawe, że budżety klubów dzielą się na dwie grupy: Gorzów, Zielona Góra, Toruń, Leszno ze średnim budżetem na poziomie prawie 10 mln zł oraz Rybnik, Częstochowa, Wrocław i Grudziądz, gdzie średnia wysokość budżetu jest na poziomie nieco ponad 6 mln zł. Różnica między średnimi budżetami tych dwóch grup klubów wynosi więc ponad 3,5 mln zł. Wszędzie jest właściwie taka sama liczba zawodników, a maksymalne stawki są zawarte w odpowiednim regulaminie.
Suma budżetów wszystkich klubów ekstraligowych wynosi 65 mln zł (za Skarbem Kibica Przeglądu Sportowego – nigdzie nie słyszałem, żeby ktoś podważał podane w tym wydaniu wartości). Z tego lekko licząc 15-20% stanowią środki przekazane przez samorządy. Skoro nasze rozgrywki są reklamowane jako najlepsza, najdroższa i najbardziej profesjonalna liga żużlowa świata, skoro u nas zawodnicy zarabiają dwa, trzy lub cztery raz więcej niż w innych ligach, to bieganie do magistratów i wymuszanie publicznych pieniędzy jest raczej działaniem mało profesjonalnym.
Co będzie dalej? Na razie trudno powiedzieć, bo może się zdarzyć, że przy niekorzystnej pogodzie kluby będą zmuszone do rozgrywania meczów w niekorzystnych dla siebie terminach, co może odbić się na finansach. A przecież budżety często są naciągane do granic możliwości, a nierzadko także ponad te granice. Przez takie właśnie postępowanie od kilku lat nie mieliśmy w Polsce prawdziwego awansu do ekstraligi. Zamiast tego jest poszukiwanie chętnych do startu wśród drużyn z trzecich lub czwartych miejsc I ligi. Nowi ekstraligowcy po „awansie” szybko biegną do miasta po pieniądze, a dofinansowanie od miejscowego samorządu stanowi nawet połowę rocznego budżetu klubu. Czy to jest normalne?
Patrząc na to co się dzieje sam nie wiem czy martwić się tym, że ligowy żużel w Polsce stał się rozrywką dla polityków robiących sobie kolejną kampanię wyborczą za publiczne pieniądze oraz biznesmenów szukających łatwego dostępu do odpowiednich gabinetów, czy może cieszyć się, że coraz mniej ludzi przychodzi na trybuny, a wszystkie działania prowadzą do samozagłady ekstraligi żużlowej. Dlaczego u nas płaci się tak dużo? Bo my musimy mieć coś najlepszego, a prawda jest taka, że gdyby polskie kluby płaciły tyle ile angielskie, to pies z kulawą nogą by się u nas nie pojawił.
Ciekaw jestem jak rozwinie się sytuacja w Falubazie, bo sprzedaż biletów na odwołane spotkania z Grudziądzem (2 maja) i Częstochową (7 maja) była dramatyczna. Nie wiem jak wyglądała pogoda w weekend majowy, ale w niedzielę, gdyby gospodarze chcieli mecz rozegrać, to przygotowaliby tor. Przecież deszcz przestał padać półtorej godziny przed meczem, a potem wyszło nawet słońce. Ale cóż, nawierzchnia niezależnie od pogody musi być przygotowana w jedynie słuszny sposób. A prognozy? Wykorzystywane są tylko wtedy, kiedy jest to klubowi na rękę. Takiego sposobu myślenia nie da się niestety ograniczyć żadnymi przepisami, ale znając życie centrala będzie próbować.
Ważne, żeby nawet przy braku sukcesu znaleźć coś, czym można błysnąć. Ludzie uwierzą. Nie w takie rzeczy wierzyli. Zawsze można się pochwalić turniejem Speedway Grand Prix w Warszawie. Nieważne, że tym razem na dzień przed zawodami w sprzedaży było jeszcze kilka tysięcy biletów. Nieważne, że sporo wejściówek dziwnym trafem znalazło się w rękach różnego rodzaju celebrytów, którzy w innym przypadku nie pojawiliby pewnie się na stadionie. Nieważne, że szans na reaktywację żużla w Warszawie właściwie nie ma, bo trzeba by władować w to sporo kasy i zapewnić od razu start w ekstralidze, a i tak nie byłoby gwarancji, że na trybunach pojawi się chociaż 5 tys. ludzi. Nieważne, że tegoroczny tor wymknął się spod kontroli organizatorów po trzeciej serii startów, czego efektem były upadki Patryka Dudka i Emila Sajfutdinowa oraz coraz większe kłopoty z opanowaniem motocykli przez innych zawodników. Nieważne, że praktycznie nie było szans na ataki po zewnętrznej, a walka była możliwa tylko pod warunkiem dobrego wyjechania z pierwszego łuku, czyli nabrania już wtedy odpowiedniej prędkości, bo w przeciwnym razie na dystansie nie dało się już nic zrobić. Była przecież XII gonitwa, która pokazała jak można się ścigać, a że akurat byli to zawodnicy z ligi angielskiej? Nieważne. Przecież był to najlepszy turniej żużlowy w historii Stadionu Narodowego, co akurat jest prawdą. Problemem tego miejsca już na zawsze będzie niestety pierwszy turniej z 2015 roku, bo za każdym razem główną kwestią będzie to, żeby nowy tor wytrzymał. W tym roku udało się rozegrać dwadzieścia trzy biegi, więc tor wytrzymał i ludzie w to uwierzą.
Tak na koniec jeszcze ciekaw jestem po co tak naprawdę rozgrywany jest ten turniej w Warszawie. Przy wiecznej pogoni za pieniądzem w polskim żużlu, same koszty jego organizacji są przecież tak wysokie, że nie da się tego odzyskać we wpływach biletach, zwłaszcza że część z nich nie jest rozprowadzana w wolnej sprzedaży. Na myśl przychodzi mi rozmowa z „Misia”:
– Powiedz mi, po co jest ten miś?
– Właśnie po co?
– Otóż to, nikt nie wie po co, więc nie musisz się obawiać, że ktoś zapyta. Wiesz co robi ten miś? On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest miś na skale naszych możliwości. Ty wiesz co my robimy tym misiem? My otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie, mówimy, to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo! I nikt nie ma prawa się przyczepić, bo to jest miś społeczny, w oparciu o sześć instytucji – który sobie zgnije, do jesieni na świeżym powietrzu, i co się wtedy zrobi?
– Protokół zniszczenia.
I jakby się tak zastanowić, to ten dialog pasuje do polskiego naszego żużla, który wiecznie musi być naj… Najlepsza liga żużlowa na świecie. A ile jest tych lig? Angielska, szwedzka, duńska, niemiecka, czeska, francuska (przy czym w trzech ostatnich przypadkach spora część zawodników uprawia ten sport raczej hobbystycznie). Ile u nas już było tych protokołów zniszczenia? Praktycznie każdy klub przez to przeszedł, a mimo wszystko karuzela dalej się kręci. Nieważne ilu ludzi zostało i nadal zostaje z niezapłaconymi fakturami, bo przecież do otrzymania licencji wystarczy, że klub jest rozliczony z budżetem państwa, ZUS-em, PZM-otem i z zawodnikami. Reszta nikogo nie interesuje. Taka jest niestety norma…
Brawo, świetne!