Co prawda najważniejsze rozstrzygnięcia dopiero przed nami, ale wygląda na to, że w niedzielę poznaliśmy największego przegranego polskich rozgrywek ligowych. Może ewentualny spadek Falubazu, co nawet w obliczu kontuzji Patryka Dudka jest mało prawdopodobne, mógłby przebić to, co stało się w Sparcie Wrocław. Mojej oceny nie zmienia fakt, że zespół ze stolicy Dolnego Śląska wciąż ma realne szanse na brązowy medal.
Sparta była uważana, niebezpodstawnie zresztą, za jednego z faworytów ekstraligi. Wyniki, szczególnie ze środka rundy zasadniczej, zdawały się potwierdzać tę opinię. I nagle w najważniejszym momencie wszystko się posypało. Nie ma finału, nie ma szans na mistrzostwo i chyba nie ma atmosfery w parkingu. Ale czy proces rozkładu nie rozpoczął się dużo wcześniej?
Takich przypadków było wiele w przeszłości i pewnie będzie wiele także w przyszłości. Nakupujemy zawodników, wykorzystamy pełne trybuny i modę na żużel (tu akurat dopomógł remont Stadionu Olimpijskiego), a balonik oczekiwań zacznie się pompować sam. Początkiem „budowania” tegorocznej potęgi była mocno kombinatorska interpretacja przepisów dotyczących obowiązku posiadania w składzie meczowym dwóch polskich seniorów, czyli działanie już w swoim założeniu sprzeczne z duchem zapisów regulaminowych, mających przecież chronić krajowych zawodników. Dorabiać można tutaj oczywiście różne ideologie, ale końcowy fakt jest niestety taki, że Damian Dróżdż ma kompletnie zmarnowany sezon. Według oficjalnej wersji klubowej 22-latek od początku wiedział jaką rolę będzie pełnił. Ostatecznie wyszło jednak na to, że klub sam siebie ukarał, bo gdy punkty Dróżdża były naprawdę potrzebne, on wciąż woził ogony, bo przecież nie miał okazji do regularnych startów.
Od ubiegłego roku Sparta zaczęła inaczej podchodzić do tematu kontraktów, mając w składzie (a właściwie poza składem) zawodnika oczekującego. W tym roku doszedł jeszcze rezerwowy pod numerem 8/16, co dodatkowo zabrało starty niektórym zawodnikom. Rywalizacji nie wytrzymał Łotysz Andrzej Lebiediew (rok wcześniej wygrał wysłał na pozycję oczekującego Tomasza Jędrzejaka), który miał przez to zmarnowane dobre trzy miesiące. Ta polityka kadrowa skutkowała na koniec tym, że wystarczyła kontuzja rezerwowego, czyli zawodnika początkowo oczekującego na choćby samą możliwość wyjścia do prezentacji, żeby wielki plan zaczął się sypać.
Nie da się ukryć, że liderów w zespole nie może być zbyt wielu. Sprowadzenie Maksa Fricke spowodowało, że w hierarchii musiał spaść Vaclav Milik. Czech w porównaniu do dwóch poprzednich lat ma bardzo słaby sezon. Nawet w swoim kraju, gdzie przecież był niełapalany przez kilka ostatnich sezonów, zajmuje dopiero trzecie miejsce w Indywidualnych Mistrzostwach Czech. Ma co prawda tylko jeden punkt straty do prowadzącej dwójki, ale sam fakt zgubienia aż pięciu oczek w dwóch początkowych turniejach jest nie lada sensacją. Przed nim jeszcze 7 października ostatnia szansa, czyli zamykające cykl zawody w Brezolupach, gdzie mimo wszystko jest faworytem. Póki co w Polsce nie potrafi się jednak odnaleźć, wracając powoli do roli sprzed kilku lat, gdy był tylko uzupełnieniem składu. Wydaje mi się, że jego forma oraz nastawienie jest przynajmniej po części efektem polityki kadrowej Sparty.
Ja ostatecznie straciłem jakikolwiek szacunek do Sparty po jej tegorocznym występie w Zielonej Górze, gdzie ostatnie siedem biegów przegrała w stosunku 29:13, co pozwoliło Falubazowi na zdobycie bonusa, który to bonus zresztą uratował zielonogórzan przed bezpośrednim spadkiem. Czy był to przypadek? Nie wiem, ale po tym meczu część kibiców Sparty chyba poczuła się oszukana. I trudno się im dziwić.
To co dopełniło czary goryczy, to dziwne przypadki podczas półfinałowego pojedynku z Unią Leszno, gdy nagle posłuszeństwa odmówił pulpit sędziowski, akurat w momencie uzyskania przewagi przez rywali. Do tego sprowadzenie Rafała Dobruckiego do roli marionetki posłusznie wykonującej polecenia szefostwa klubu, kosztem reprezentacji młodzieżowej, której jest przecież menadżerem. Finału nie ma, więc cel nie został osiągnięty, a wizerunkowo półfinał na własnym torze był jednym wielkim strzałem w kolano.
Myślę, że tych dziwnych przypadków jest za wiele chyba nawet dla wrocławskich kibiców. Frekwencja podczas niedzielnego mecz pokaże zapewne kierunek, w którym podążać będzie przyszłoroczne zainteresowanie kibiców. Warto pamiętać, że jeszcze kilka lat temu ciężko było na Olimpijskim zobaczyć więcej niż 5-6 tys. ludzi. W tym roku regularnie przychodziło po 12 tysięcy kibiców. Ile przyjdzie na mecz o brąz?
Drużyny w obecnym składzie raczej nie zobaczymy już w przyszłym roku. Ilu seniorów zostanie? Dwóch, może trzech? Kto tym razem będzie pełnił funkcję polskiej maskotki? Klub wyruszy zapewne także na poszukiwania nowego menadżera. Być może się mylę, ale wydaje mi się, że coś się we Wrocławiu skończyło.