Oficjalnie podano, że polska ekstraliga startuje 12 czerwca i właściwie wszystko jest dograne oprócz… kontraktów z zawodnikami. Okazuje się, że nie wszyscy zawodnicy mogą i chcą się zgodzić na skoszarowanie do odwołania na terenie Polski.
W sumie temat jest tak naprawdę śmieszny, bo wychodzi to o czym wie każdy człowiek interesujący się żużlem w stopniu nieco szerszym niż tylko polska liga. Zawodnicy przyjeżdżają tu tylko po pieniądze (to jest akurat oczywiste), natomiast nikt jasno nie potrafi odpowiedzieć na dwa pytania:
1. dlaczego w Polsce proponuje się stawki kilkukrotnie wyższe niż w Szwecji, Anglii czy Danii?
2. dlaczego mimo tych różnic żużlowcy nadal ścigają się w „biednych” ligach?
Odpowiedź na oba pytania dla mnie jest oczywista, ale być może dlatego, że od jakiegoś czasu nie oglądam ekstraligi na żywo. Tak naprawdę żyjemy w tym naszym lokalnym świecie, który jest pełny paradoksów, bo jakby tak się popytać ekstraligowych kibiców, to oni w ogromnej części żużlem w ogóle się nie interesują. Dlaczego przychodzą na stadion? Każdy może przyjść, można ubrać barwy, poczuć jakąś wspólnotę, a poza tym speedway jest dyscypliną, w której to u nas są największe pieniądze. Pieniądze, pieniądze, pieniądze… No właśnie, skoro Niemcy, Szwedzi, Brytyjczycy czy Duńczycy są od nas kilka razy bogatsi, to skąd bierze się ta ogromna różnica w zarobkach żużlowców? I dlaczego polscy kibice są tak dumni z tego, że pieniądze na finansowanie zawodowego sportu pochodzą w dużej mierze z… podatków? Chyba nigdzie mieszkańcy nie wpadliby na pomysł, żeby z miejskiej kasy płacić obcym ludziom przyjeżdżającym do miasta dosłownie kilkanaście razy w roku.
Żużlowcy zarabiają w Polsce tak duże pieniądze dlatego, że w przeciwnym wypadku mieliby naszą ligę z pełnymi trybunami głęboko w czterech literach. I paradoksalnie wcale nie chodzi o kwoty, wszak w Szwecji czy Anglii jeżdżą za dużo niższe stawki. To jest temat, którego przeciętny polski kibic nijak nie chce zrozumieć, a być może zwyczajnie problem przekracza jego sposób pojmowania świata. No przecież jeśli ktoś dostaje duże pieniądze, to ma nas bawić, a skoro już bierze duże pieniądze, to jest złotówą, czyli właściwie takim człowiekiem do wynajęcia za pieniądze. Dlatego ani działaczy, ani ze strony kibiców nie ma wielkiego szacunku dla żużlowców. I właśnie to kosztuje tak wiele – konieczność obcowania z ludźmi, których nie stać na okazanie szacunku. Podczas pierwszej wizyty na angielskim owalu (to było akurat w Poole) właśnie szacunek jaki mieli kibice do zawodników był tym, co najbardziej zapadło mi w pamięci. Dlaczego tak jest? Odpowiedź nie jest prosta, ale jednym z aspektów jest to o czym wspomniałem we wcześniejszym akapicie – u nas ogromna część kibiców… nie interesuje się żużlem. Wystarczy, że w tytule imprezy zabraknie nazwy drużyny i już zamiast 10 tys. na trybunach zasiądzie 2-3 tysiące ludzi.
O tym w jaki jest sposób spora część „kibiców „postrzega obcokrajowców można przekonać się właściwie na każdym żużlowym forum pod tematem dotyczącym odmowy wystartowania w pojedynczym meczu lub w całym sezonie. Teraz bohaterami stali się m.in. Nicki Pedersen czy Tai Woffinden. Tak jakby bez nich ta liga mogła istnieć. Ta liga w znanej nam formie nie będzie istnieć bez tych zawodników, bo w gruncie rzeczy polska ekstraliga jest bardziej uzależniona od zawodników zagranicznych niż oni od tej ligi. Polscy działacze kilka lat temu myśleli, że wszystko im wolno i próbowali udowodnić, że pozostałe europejskie rozgrywki muszą dostosować się do naszej jedynej i najlepszej ligi świata. Szybko zostali sprowadzeni na ziemię, bo zabijając inne ligi tracą możliwość pozyskiwania zawodników. Zostało to w ładnych słowach sformułowane, ale fakt jest taki, że musieli dostosować się do innych lig i podzielić tydzień z Anglią, Szwecją i Danią.
Teraz okazało się, że do czasu zniesienia zamknięcia granic przez polski rząd, niektóre federacje zabroniły startu swoim zawodnikom w polskiej lidze. Działanie jest jak najbardziej racjonalne, bo aktualne przepisy działające w naszym kraju zobowiązują osobę wjeżdżającą do Polski do odbycia 14-dniowej kwarantanny, co w przypadku meczów rozgrywanych co tydzień de facto zmusza żużlowców do ciągłego przebywania w naszym kraju. Praca pracą, ale taki wymóg wykracza poza jakiekolwiek formy współpracy. Zwłaszcza, gdy oficjalnie centrala nakazuje renegocjację kontraktów, tzn. obcięcie stawek za punkt oraz przygotowanie do sezonu. Poza tym uniemożliwia jazdę w innych rozgrywkach, ze Speedway Grand Prix włącznie.
No właśnie. Skoro jedynym tak naprawdę argumentem do jazdy w polskiej lidze są pieniądze, to obniżenie stawek sprawia, że występy tu tracą jakikolwiek sens. Część zawodników jest w kropce, bo zrezygnowała z innych startów, więc specjalnie nie ma innego wyjścia. Można jednak powiedzieć, że w przeważającej większości (właściwie prawie wszyscy) żużlowcy zgodzili się na obniżone kontrakt, więc moje argumenty są kompletnie bezpodstawne. Może i tak, ale jest przecież tajemnica poliszynela, że oficjalne stawki już wcześniej były tylko częścią prawdziwych zarobków, więc nie będzie dla mnie zaskoczeniem, jeśli taka masowa zgoda oznacza w rzeczywistości powiększenie żużlowej szarej strefy. Czyli mimo wielkich słów tak naprawdę nic się nie zmienia, bo liga musi wystartować, żeby przetrwać. Ten start nie oznacza bynajmniej siły – dla mnie jest to raczej desperacja. W Anglii czy Danii nie mogą pozwolić sobie na to, że jeździć bez kibiców, bo stracą jedno ze źródeł dochodów. U nas pieniądze z biletów nie są najważniejsze – problem jest w tym, że można stracić sponsorów, a nie zdziwiłbym się, gdyby w grę wchodziły jakieś kary. O ile inne ligi pewnie będą pokiereszowane, ale przetrwają, to u nas odejście sponsorów przy tak napompowanym balonie oznacza zawalenie się całej misternie budowanej konstrukcji.
Ciekaw jestem jak żużlowcy rozwiążą kwestię startów w innych ligach, jeśli te ruszą? W Anglii na ten sezon kontrakty podpisało więcej zawodników z czołówki, co było do przewidzenia, bo to jest zwyczajnie droga do odbudowania formy i próby powrotu do cyklu Grand Prix. Tam jest więcej jazdy, mniejsze pieniądze, ale też mniejsza negatywna presja, czyli więcej radości z jazdy oraz dużo bardziej zróżnicowane geometrie i nawierzchnie torów. Tak to wygląda – żużlowcy bardzo często jeżdżą i zarabiają u nas, żeby gdzieś indziej niemalże za darmo jeździć dla przyjemności. Tak jak wielu zwyczajnych ludzi, dla których praca jest możliwością zarobienia pieniędzy, dzięki którym mogą realizować swoją pasję.
Jak się to wszystko zakończy? Na dziś nie mam zielonego pojęcia. Póki co mam nadzieję, że uda mi się pojechać na jakieś zawody… w 2021 roku.