Możliwość oglądania na żywo żużla na angielskich torach była jednym z moich marzeń. Dość nieoczekiwanie udało się je zrealizować jako prezent urodzinowy od mojej żony. A jeśli jeszcze jest możliwość oglądania speedway’a w dobrym towarzystwie, to właściwie niewiele więcej potrzeba do szczęścia.
Tak naprawdę pomysł na Anglię pojawił się w momencie, gdy z Falubazu wyszła informacja o organizowaniu dwudniowego turnieju z udziałem czterech drużyn. Problem pojawił się, gdy w lutym tak naprawdę nie było jeszcze nic wiadomo, a trzeba było rezerwować bilety. Zmieniliśmy więc cel wyprawy na Poole oraz Ipswich. W grę wchodziło jeszcze Eastbourne (testimonial Joonasa Kylmaekorpi), ale niemożliwe okazało zdążenie stamtąd na powrotny samolot. Z zapowiedzi Falubazu tak naprawdę niewiele się zgadzało, bo zamiast Peterborough wyszło King’s Lynn, zamiast 16-17 marca wyszło 22-23 marca, zmienione potem na 19 marca, a zamiast turnieju – jeden mecz. Wyszło więc dużo lepiej niż zakładaliśmy na początku. Tym bardziej, że tor w King’s Lynn ma 342 metry, a tory w Poole i Ipswich odpowiednio 299,1 oraz 285 metrów. A przecież chodziło o to, żeby zobaczyć speedway na angielskim, czyli krótkim torze.
Dawno nie leciałem samolotem, więc przypomniałem sobie to uczucie podczas startu, jakby wsiadło się do windy, która bardzo szybko jedzie do góry. Po przylocie na jedno z londyńskich lotnisk obsługujących tanie linie lotnicze pozostało wsiąść w autobus i pojechać do brytyjskiej stolicy, skąd mieliśmy pociąg do Poole – pierwszego z celów naszej wyprawy. Przyznam, że o ile fajnie jest zobaczyć budowle znane ze zdjęć, znajdujące się w okolicach Tamizy, to reszta Londynu widziana z okien autobusu była nieco monotonna. Dobrze, że wszystkie przejazdy na miejscu mieliśmy wcześniej wykupione przez internet, bo zapas czasowy pozwolił na udanie się w okolice London Eye oraz Big Bena i Parlamentu. Podróż pociągiem bardzo mile mnie zaskoczyła – było cicho i wygodnie. Jedynie pojawiające się na niebie coraz ciemniejsze chmury powodowały pewien niepokój. Na szczęście na miejscu było sucho. Stadion w Poole, w przeciwieństwie do wielu innych angielskich obiektów znajduje się w centrum miasta, blisko stacji. Drewniana trybuna, którą widziałem na zdjęciach z lat 60-tych bardzo fajnie się sprawdza. Chroni przed deszczem, a jednocześnie wzmacnia dźwięk motocykli. Przyznam, że przy tym, co tam słyszałem motocykle podczas sparingów na W69 naprawdę przypominały kosiarki.
Wejście na trybuny jest dużo prostsze niż u nas. Po prostu płacę, dostaję bilet i wchodzę. Nie ma kasy fiskalnej, paragonów, obowiązku wpisywania moich danych do jakiegoś systemu czy przeszukiwania przez ochroniarzy jakbym był jakimś bandytą. Tam w ogóle nie było ochroniarzy, a kasa pełniła rolę bramki wejściowej. I czegoś tu nie rozumiem. Skoro Wielka Brytania także należy do UE, to znaczy, że wszystkie bzdurne polskie przepisy są wyłącznie naszym pomysłem, który nabija kabzę firmom ochroniarskim, czyli ludziom, którzy tak naprawdę niewiele potrafią, ale za to mają koncesję. Dalej – zielone światło i lampki sygnalizujące kolory kasków stoją sobie na statywach wzmocnione… starymi oponami. Jak wiatr zawieje i przewróci, to pójdzie pan podprowadzający i postawi. Proste, prawda? Tak samo oponami zabezpieczone są folie przykrywające tor do wyścigów psów, znajdujący się wokół toru żużlowego. I działa, w końcu chyba nie ma kraju, gdzie częściej pada deszcz. Tor wytrzymał całe zawody bez choćby jednego równania, a padało przez dużą część zawodów. I nikt nie robił z tego tytułu problemów. Gdy rozpętała się prawdziwa ulewa, to na chwilę przerwano jazdę, a kilka minut po ustaniu opadów żużlowcy ponownie stanęli pod taśmą. I nawet sytuacja, gdy Craig Cook zahaczył kaskiem taśmę i wyrwał słupek maszyny startowej, nie spowodowała żadnych komentarzy. Pośmialiśmy się, a za chwilę wszystko wróciło na swoje miejsce. K…., jakie tam oglądanie żużla jest proste.
Z czysto sportowych obserwacji można odnotować świetną dyspozycję Darcy’ego Warda. Australijczyk jeździł co prawda na swoim torze, ale widać i niego wielką pewność w opanowaniu motocykla i świadomość własnych umiejętności. Chris Holder może bez wielkich fajerwerków, ale jedzie bez blokady psychicznej po ubiegłorocznej kontuzji, którą odniósł przecież właśnie na tym torze, Tak swoją drogą, to bandy są wsparte słupkami wyglądającymi na betonowe i to właśnie jeden z nich zakończył przedwcześnie sezon mistrza świata z 2012 roku. Przy okazji turnieju na tor wyjechali także młodzi chłopcy, wśród których brylował 12-letni Kyle Bickley. Kto wie, może w dorosłym żużlu też odnosić będzie sukcesy. Poza tym warte zauważenia było to, że w wyścigu tych najmłodszych jeden z uczestników upadł, a jadący za nim automatycznie położył motor. Nie są to duże prędkości, ale sam fakt takiego zachowania pokazuje sposób szkolenia.
Przy okazji fajnie było zobaczyć starych mistrzów – Tony Rickardssona, Marka Lorama i oczywiście Gary’ego Havelocka. Tego ostatniego nigdy nie widziałem na torze, a podczas turnieju pożegnalnego jechał stojąc na samochodzie. Po wypadku z 2012 roku nadal nie doszedł do pełnej sprawności.