Jak można się łatwo domyśleć, nazwa WOFA wzięła się od pierwszych liter Wolfslake oraz Falubaz i jest efektem podjętej współpracy pomiędzy tymi klubami. Pomysł na zorganizowanie takiego turnieju okazał bardzo trafiony, czego efektem była całkiem niezła frekwencja. Wykorzystano święto Wniebowstąpienia, które jest w Niemczech dniem wolnym od pracy. Dzięki temu na autostradzie nie trzeba było wyprzedzać ciężarówek, które miały zakaz jazdy.
Zawody zorganizowano jako turniej par. Taka formuła wraca powoli na arenę międzynarodową i bardzo dobrze. Do 1993 roku rozgrywano przecież Mistrzostwa Świata Par, ale potem ktoś wpadł na głupi pomysł, aby tę formułę nazwać Drużynowymi Mistrzostwami Świata. Kiedy pojawił się Drużynowy Puchar Świata, zawody parowe zniknęły z kalendarza FIM, co spowodowało pewną dziurę w światowym speedway’u. DPŚ z zawodami drużynowymi ma tak naprawdę niewiele wspólnego, bo tam indywidualne zdobycze wrzuca się do jednego worka, a kibice nie mają okazji zobaczyć żadnej współpracy na torze. Zresztą widać gołym okiem, że dziś dużo rzadziej taką współpracę mamy okazję oglądać także w lidze. W Wolfslake zmieniona trochę zasady punktacji, aby uniknąć biegowych remisów. Tak więc za pierwsze miejsce były 4 punkty, za drugie – 3, za trzecie – 2, a czwarte miejsce oznaczało zerowy dorobek. Rachunek był prosty: lepiej 3+2 niż 4+0, co miało promować jazdę drużynową, choć o taką było niewątpliwie trudno ze względu na dość sporą różnicę umiejętności pomiędzy żużlowcami każdej z par. Zawodników podzielono na dwie grupy, a ostateczny układ numerów startowych został ustalony dopiero w trakcie losowania podczas prezentacji. Najgorzej wyszedł na tym Jarosław Hampel, który do pary dostał Holendra. Henk Koonstra starał się, ale jako jedyny nie zdobył tego dnia żadnego punktu.
Warto wspomnieć o torze w Wolfslake. Nie widać tego może aż tak wyraźnie będą na samym obiekcie, ale zdjęcia satelitarne pokazują, że proste nie są równoległe, a więc tor ma dwa kompletnie różne łuki. Charakterystyka wejścia w pierwszy jest podobny nieco do rawickiego owalu, co jeszcze bardziej promuje zawodników startujących z pola A. Było to tak wyraźny handicap, że nawet pomimo nierówno idącej w górę taśmy (od strony bandy szła zdecydowanie szybciej) i tak jadący przy krawężniku wchodził jako pierwszy w łuk. Jednak w miarę upływu czasu zawodnicy z grupy A (czyli ci lepsi) zaczęli coraz częściej ustawiać się pod bandą, na co oczywiście pozwalają przepisy zawodów parowych. Dzięki tam choć nie byli z przody w pierwszym łuku, to jednak wjeżdżali tam z większą prędkością, co niejednokrotnie pozwalało na zastosowanie żużlowych nożyc i wyprzedzenie rywala na przeciwległej prostej. Wspomnianą specyficzną charakterystykę podberlińskiego owalu można było zaobserwować po jeździe żużlowców, którzy dość szybko zaczęli wynosić się pod bandę w pierwszym (tym krótszym) łuku, a drugi pokonywali bliżej krawężnika. Świetnie prezentowali się Duńczycy Michael Jepsen Jensen oraz Mikkel Bech Jensen, którzy pokazali kawał dobrego ścigania, świetnego technicznie. Piotr Protasiewicz wreszcie się przełamał i jeździł tak, jak przyzwyczaił do tego kibiców – był dobry na starcie i szybki na dystansie.
Nie można pominąć zachowania kibiców. Atmosfera pikniku działała zdecydowanie odprężająco. Na tych zawodach można było po prostu odpocząć. Jak to często bywa na obiektach poza Polską, warto zabrać jakiś koc lub krzesełko, z tym że posiadacze tych drugich muszą przyjść wcześniej, żeby zająć lepsze miejsca. Nikt nie wstawał podczas wyścigów, nie było żadnego zorganizowanego dopingu, nie było dopingu negatywnego. Nie było ochroniarzy, nie było kas fiskalnych nie było kołowrotków. Nie było drogiego stadionu ładnie wyglądającego w telewizji, nie było siedzisk, nie było trybuny VIP. A jednocześnie kibice mieli świetne zawody i atmosferę. Dostali samą istotę speedway’a bez tych wszystkich niepotrzebnych ozdobników. Można? Okazuje się, że można. Chciałbym polecić takie zawody każdemu kibicowi, ale pod warunkiem, że będzie potrafił uszanować tę właśnie atmosferę. Można ją krótko podsumować: piknik, to brzmi dumnie.
Przy okazji można było cofnąć się o kilka dobrych lat. Siedząc na trybunie na pierwszym łuku byliśmy atakowani prawdziwym żużlem. Polewaczką była enerdowska myśl techniczna, czyli IFA, a jednym z ciągników był pojazd pamiętający podobne czasy. I wszystko działało poprawnie.