Wczoraj miałem możliwość oglądnięcia na żywo turnieju z cyklu Ligi Juniorów. Zawody były bardzo przyzwoite. Młodzi żużlowcy mieli ochotę na ściganie i, jak na zielonogórskie warunki, można było zobaczyć całkiem sporo walki.
Kluby, poza Betardem Wrocław, dość poważnie podchodzą do tych rozgrywek wystawiając swoich najlepszych polskich młodzieżowców. Dzięki temu poziom turnieju był naprawdę przyzwoity. Na starcie nie stanął tylko Maciej Janowski. Nie wiem czy jest to wynik niechęci samego zawodnika do startu w tego typu zawodach czy też wrocławski klub bojąc się o jego zdrowie nie pozwalaja na udział swojego, bądź co bądź, czołowego reprezentanta. W sumie nie jest to moje zmartwienie, jednak obecność Maćka zapewne jeszcze bardziej podwyższyłaby poziom zawodów.
Zawsze lubiłem chodzić na zawody młodzieżowe, bo często są one dużo ciekawsze od spotkań ligowych. Jeszcze kilka lat temu w zasadzie nie opuszczałem tego rodzaju imprez. Teraz, ze względu na pracę czy obowiązki rodzinne nie zawsze się to udaje, ale może dzięki temu radość z możliwości pokazywania synkowi żużla jest jeszcze większa. Systematyczna obecność na zawodach juniorskich pozwala poznawać umiejętności młodych zawodników i wyrabia o nich własną opinię, bez potrzeby sugerowania się zewnętrznymi komentarzami. Często oczywiście zdarzają się wahania formy i jest to naturalne zjawisko dla tej kategorii wiekowej. Chociażby postawa Łukasza Sówki, który bodajże tydzień temu zdobył komplet punktów w Częstochowie, a teraz na własnym torze przywiózł ich zaledwie pięć. Nie znaczy to oczywiście, że nagle zapomniał jak się jeździ, po prostu tym razem nie udało się tak dobrze spasować sprzętu do nawierzchni. Zresztą dorobek punktowy czy zajęte miejsce są tutaj mniej ważne. Fajnie, że młodzieżowcy mają możliwość ścigania się na różnych torach. To na pewno przyniesie niedługo rezultaty i pozwoli im na lepsze poznawanie swoich umiejętności technicznych oraz dopasowywanie się do warunków torowych.
Cieszy mnie bardzo frekwencja na zawodach juniorskich. Jeszcze dwa, trzy lata temu przychodziło 200 – 300 osób, a zdarzało się, że w przypadku deszczu większość ludzi mieściła się pod wieżyczką. Wczoraj na trybunach zasiadło ok. trzech tysięcy ludzi!!! To tyle ile przychodzi na mecze ligowe w Bydgoszczy czy Wrocławiu. Co ważne, oprócz kibicowania swoim zawodnikom, ludzie potrafią docenić postawę rywali i to naprawdę dobrze rokuje na przyszłość. Na spotkaniach ligowych za dużo jest agresji i kibicowania negatywnego. Dobrze byłoby gdyby właśnie ci „znawcy speedway’a” przyszli raz na jakiś czas na tego rodzaju turniej i zobaczyli o co chodzi w prawdziwym kibicowaniu. Bo przecież wbrew temu co sądzi ogromna część ludzi przychodzących wyłącznie na mecze ekstraligi, doping żużlowy nie polega na ciągłym śpiewaniu, robieniu „szkocji”, tańczeniu labado itp. Nie neguję tego zjawiska, bo tworzy to jakąś atmosferę, ale niestety często wypacza sam sens speedway’a, bo okazuje się, że spora grupa ludzi przychodzących na W69 wcale nie jest kibicami żużla. Oni są kibicami Falubazu i dla rozróżnienia dalej nazywać ich będę „kibicami żużla”. Wbrew pozorom nie jest to wcale to samo. Otóż „kibice żużla” przychodzą właśnie dla atmosfery. Lubią sobie pośpiewać, potańczyć, jednak żużel inny niż ligowy najzwyczajniej nie jest dla nich atrakcyjny, a mówiąc wprost, nudzi ich. Gdyby taka atmosfera była w filharmonii, to najpewniej chodziliby właśnie tam. Nie mam zamiaru tutaj kogokolwiek obrażać czy zabraniać przychodzenia na stadion. Po prostu chciałem zwrócić uwagę na pewną, istotną dla mnie, różnicę pomiędzy kibicami żużla a „kibicami żużla”. Niestety w ubiegłym roku miałem okazję zobaczyć w Pardubicach jak „kibice żużla” wszczęli bójkę na trybunach, bo siedzący tam Czesi kibicowali swoim zawodnikom, a nie Grzesiowi Zengocie. Było to żenujące widowisko i jest to niestety uboczny efekt tzw. dopingu zorganizowanego.
Trochę odszedłem od tematu. Będąc na stadionie miałem okazję na własne oczy zobaczyć tę naszą cudowną krytą trybunę. Powiem szczerze, że efekt jest porażający. O ile z daleka dach (w zasadzie daszek) nie wygląda najgorzej, to z bliska strasznie przypomina mi dworzec kolejowy. Jarzeniówki zamontowane pod nim jeszcze potęgują to uczucie. Brakuje tylko dwustronnych głośników, z których dobiegać będzie dźwięk „Bim-bam. Uwaga, Zawodnik w kasku czerwonym podstawia się na tor pierwszy przy peronie pierwszym”. Ktoś, kto pozwolił na zamontowanie czegoś tak ohydnego pewnie w ogóle nie pojawia się na stadionie. Całe to badziewne zadaszenie psuje tę trybunę, która sama w sobie nie przecież wielkim dziełem architektonicznym. Nie pamiętam żeby na wizualizacji było drewno przykryte blachą. Najlepiej żeby genialna firma Alstal zrobiła wreszcie to, co ma zrobić i opuściła w końcu teren stadionu. Oczywiście projekt i pomysł zadaszenia, to nie ich zasługa (oni tylko wykonują rozkazy). Wczoraj jednak przegięli. Mają już bodajże cztery miesiące opóźnienia, tempo prac nie jest więc zbyt wysokie, a tymczasem akurat podczas zawodów musieli wylewać beton. Przez pewien czas w trakcie zawodów za wjazdem dla traktorów stała ciężarówka – betoniarka, a pracownicy poruszali się w pasie bezpieczeństwa. Gdyby, nie daj Boże, w pierwszym łuku był jakiś wypadek i któryś z zawodników wyleciał w tym miejscu za bandę, to z dużym prawdopodobieństwem uderzyłby w nią. Wbrew pozorom nie jest to wcale takie nierealne, bo przecież bodajże trzy lata temu właśnie tam wyleciał Fredrik Lindgren. Nie wiem czy pracownicy Alstalu uważają się za władców W69, ale na pewno władza zwierzchnia (w tym przypadku miasto, bo to ono płaci tej firmie) powinna wyciągnąć konsekwencje braku wyobraźni i naruszania zasad bezpieczeństwa. Swoją drogą, mam nadzieję, że w przypadku następnej inwestycji finansowanej przez miasto ktoś w końcu wpadnie na prosty pomysł, że tanio kosztuje więcej niż drogo.